Choroby pasożytnicze

Rola pasożytów w utrzymaniu homeostazy organizmu jest podobna do roli zarazków, z tą różnicą, że zarazki wywołują gwałtowną reakcję systemu odpornościowego w postaci objawów chorobowych, natomiast z przebiegu choroby pasożytniczej, zwanej parazytozą, zazwyczaj nawet nie zdajemy sobie sprawy. Jeśliby zarazki przyrównać do ekip wykonujących okresowe remonty, to pasożyty są sprzątaczami utrzymującymi porządki na co dzień.

Często słyszy się o konieczności niszczenia pasożytów za wszelką cenę. Jednak w swojej długoletniej praktyce nie spotkałem nawet jednego przypadku, by niszczenie pasożytów przyniosło pozytywny efekt. Przecież logiki w tym żadnej nie ma. Dopóki między ilością toksyn a ilością pasożytów istnieje równowagą, dopóty organizmowi nie grozi toksemia. Oczywiście, że wraz ze wzrostem ilości pasożytów wzrasta także ilość produkowanych przez nie toksyn, ale czynnikiem stymulującym jest tutaj ilość pożywki, a nie zdolność pasożytów do rozmnażania się. Nie ma w tym nic dziwnego, że u osób z organizmem wyniszczonym toksynami wykrywa się pasożyty, ale żeby oskarżać je o spowodowanie wyniszczenia organizmu, to typowe w medycynie wzięcie skutku za przyczynę.

Niemniej jednak są już przesłanki, że medycyna – i to medycyna konwencjonalna! – zaczyna doceniać pozytywną rolę pasożytów w utrzymaniu homeostazy organizmu. Otóż naukowcy zauważyli, że w Afryce, gdzie dwie trzecie ludności zakażonych jest pasożytami, ludzie rzadziej chorują na alergie i astmę, zaś po terapii usuwającej pasożyty – alergie i astma pojawiają się natychmiast. Profesor Joel Weinstock, czołowy brytyjski specjalista chorób jelit, a także jeden z prekursorów zastosowania pasożytów w leczeniu chorób, napisał w jednym z artykułów: – „Opiekowałem się wieloma pacjentami cierpiącymi na zapalne schorzenia jelit – wrzodziejące zapalenie jelita i chorobę Leśniowskiego-Crohna. Na początku lat 90. zrozumieliśmy, że choroby te zaczęły występować częściej w miarę odrobaczania populacji w krajach rozwiniętych. Wówczas zaczęliśmy podejrzewać, że niedobór robaków może być związany również z innymi schorzeniami autoimmunologicznymi.” Potwierdzeniem zasadności tych podejrzeń jest z pewnością fakt, że pewien nicień będący pasożytem jelitowym – włosogłówka świńska (Trichuris suis) już znalazł zastosowanie w leczeniu zapalnych schorzeń jelita grubego, a jaja tego pasożyta jako lek zyskały akceptację Europejskiej Agencji ds. Leków (European Medicines Agency – EMEA). Ponadto trwają zaawansowane badania nad leczeniem z pomocą pasożytów także innych chorób o podłożu autoimmunologicznym, takich jak stwardnienie rozsiane, alergiczny nieżyt nosa, astma, wyprysk kontaktowy, a nawet cukrzyca typu I. Jak zapewniają naukowcy, dotychczasowe wyniki napawają optymizmem co do końcowego rezultatu badań.

Wprawdzie wciąż jest to typowe dla medycyny skupianie się na objawach, niemniej jednak przykład odstąpienia od bezsensownej walki z naturą może być precedensem innego spojrzenia na rolę drobnoustrojów w utrzymaniu organizmu w należytej kondycji, zwanej zdrowiem. Dobrze by było, ale czy koncerny farmaceutyczne dobrowolnie zgodzą się na utratę zysków? Mało prawdopodobne.

Pomocne w zrozumieniu, dlaczego jednych pasożyty nawiedzają, a innych nie nawiedzają, będzie wyjaśnienie techniki zwanej obecnie biorezonansem, w której poddaje się ciało pacjenta oddziaływaniu prądu elektrycznego i/lub fal elektromagnetycznych.

Aparat ERAPróby wykorzystania prądu elektrycznego i fal elektromagnetycznych w diagnozowaniu i leczeniu chorób nie są niczym nowym. Pierwsze urządzenie tego typu skonstruował na początku XX wieku amerykański lekarz Albert Abrams (1863-1924). Nazwał je ERA (Electronic Reactions of Abrams). Aparat mieścił się w drewnianej skrzynce o wymiarach podstawy 8 razy 16 cali (ok. 30 razy 60 cm) i wysokości 11 cali (ok. 27, 5 cm), zamykanej wiekiem, po uchyleniu którego ukazywały się: dwupozycyjny przełącznik wyboru trybu pracy pomiędzy „diagnozowanie” a „atakowanie chorób”, omomierz, potencjometr „wibracje”, wierzchołek lampy próżniowej, dwa zaciski („stopy” i „głowa”) służące do podłączenia elektrod.

Zacisk „stopy” połączony był z metalową płytą przykrytą gumową izolacją, na której stawał badany, natomiast zacisk „głowa” połączony był z metalową elektrodą w kształcie lejka, którą badany przykładał sobie do czoła. Lekarz badający pacjenta zwalniał położenie wskaźnika potencjometru „wibracje” z pozycji „0” i skrzynka zaczynała wydawać dźwięk przypominający tykanie zegara, a wskazówka omomierza zaczynała drgać w takt owego tykania. W miarę zbliżania wskaźnika potencjometru do pozycji „max”, częstotliwość tykania zwiększała się, przechodząc w jednostajne buczenie, natomiast wskazówka omomierza przestawała drgać i płynnie wychylała się ku środkowi skali, a potem dalej, w miarę, jak wskaźnik potencjometru „wibracje” zbliżał się do pozycji „max”.

ERAZe specjalnej tabeli, uwzględniającej korelacje pomiędzy ustawieniem potencjometru „wibracje” a wskazaniami omomierza, lekarz odczytywał choroby, jakie dręczą badanego (zwykle było ich kilka), a następnie, posługując się inną tabelą, wskazywał miejsce na brzuchu (zawsze było to jedno miejsce), gdzie się te choroby usadowiły, a więc skąd należy je przepędzić.

Po zdiagnozowaniu chorób oraz ustaleniu miejsca ataku, lekarz nakazywał pacjentowi przestawić elektrodę z czoła na wskazane miejsce i zmieniał położenie przełącznika trybu pracy z pozycji „diagnozowanie” w pozycję „atakowanie chorób”. Tym razem było akurat odwrotnie, bowiem na początku skrzynka buczała z bardzo dużą częstotliwością, która następnie malała. Ustabilizowanie buczenia skrzynki oznaczało koniec zabiegu.

Aparaty ERA nie były do kupienia. Mogli je wynajmować na czas określony w umowie wyłącznie lekarze prowadzący praktykę, ale po spełnieniu pewnych warunków. Przede wszystkim lekarz bądź wyznaczony przez niego operator urządzenia musiał odbyć szkolenie, którego koszt wynosił dwieście dolarów, co odpowiada dzisiejszym trzem tysiącom dolarów. Jednorazowy koszt wynajęcia urządzenia także był wysoki, bo wynosił dwieście dolarów, za to opłata dzierżawna była stosunkowo niska, bowiem wynosiła pięć dolarów miesięcznie. W roku 1921 (roku szczytowej popularności) aparaty ERA dzierżawiło 3.500 gabinetów lekarskich.

Na tym nie koniec, bowiem był jeszcze jeden ważny warunek kontraktu, w którym dzierżawca aparatu ERA zobowiązywał się zapłacić Abramsowi bardzo wysokie odszkodowanie za naruszenie plomb zabezpieczających skrzynkę ustrojstwa przed otwarciem. Abrams argumentował to tym, że otwarcie skrzynki naruszyłoby precyzyjne ustawienia parametrów urządzenia, co w konsekwencji pociągnęłoby za sobą błędy zarówno w diagnozowaniu, jak i w leczeniu za pomocą tegoż urządzenia, co mogło doprowadzić nawet do śmierci, za co winę ponosiłby bezpośrednio lekarz stosujący w swoim gabinecie owo urządzenie, a pośrednio także wynalazca i producent jednocześnie, gdyż taki incydent podważyłby dobrą opinię urządzenia, no i – co za tym idzie – dobre imię twórcy, czyli Abramsa, a za to wysokie odszkodowanie po prostu się należy. Tak oto budowa aparatu ERA stała się pilnie strzeżoną tajemnicą.

Biznes rozwijał się w stylu iście amerykańskim, więc Abrams w niedługim czasie został milionerem. Pierwszy poważny rys pojawił się w roku 1923, kiedy to w Mayo Clinic* zdiagnozowano u pewnego mężczyzny nieoperowalnego raka żołądka, więc wypisano go do domu. Według lekarzy Mayo Clinic, człowiekowi temu pozostało ledwie kilka miesięcy życia. Chory nie uwierzył zapewnieniom lekarzy i udał się do gabinetu z aparatem ERA, jako ostatniej deski ratunku przed niechybną śmiercią. Niedługo potem na pierwszych stronach gazet ukazało się sensacyjne doniesienie, że aparat ERA, jak podkreślono: całkowicie wyleczył chorego na nieoperowalnego raka żołądka, mimo iż lekarze z Mayo Clinic wróżyli temu człowiekowi rychłą i niechybną śmierć.

Miesiąc po ogłoszeniu tej sensacyjnej wiadomości, dającej tyle nadziei chorym na raka i w ogóle ludziom drżącym ze strachu przed rakiem, ów człowiek rzekomo całkowicie wyleczony z nieoperowalnego raka żołądka... zmarł.

Gazetom wszystko jedno, o czym piszą, byle była to sensacja. Te same gazety, które jeszcze miesiąc temu nie mogły nachwalić się zalet aparatu ERA, teraz wściekle go zaatakowały. Na fali powszechnej krytyki, w kilku miastach pozwano lekarzy posługujących się aparatem ERA do sądu, zarzucając im oszustwo, Abramsa zaś powołano jako świadka. Pierwszy proces odbył się w styczniu 1924 roku, lecz Abrams się na nim nie stawił, ponieważ tuż przed procesem (13 stycznia) zmarł na zapalenie płuc.

Z chwilą śmierci Abramsa, przestały obowiązywać kontrakty, na mocy których dzierżawcy zobowiązani byli nie zrywać plomb ze skrzynki aparatu ERA, który dzierżawili, więc otworzono kilka owych tajemniczych skrzynek i okazało się, że najwięcej w nich... powietrza. Wyposażenie elektroniczne aparatu ERA stanowiły dwa podzespoły: lampowy nadajnik radiowy małej mocy oraz elektromagnetyczny przetwornik prądu stałego na zmienny. Przetwornik zbudowany był z dwóch elektromagnesów, pomiędzy którymi znajdował się przerywacz zmieniający bieguny elektryczne, w rezultacie czego prąd stały dostarczany z baterii, którą zasilane było urządzenie, był przetwarzany na prąd zmienny o regulowanej częstotliwości – od tykania do buczenia. Po tym odkryciu Abramsa (pośmiertnie) okrzyknięto szarlatanem, ale czy słusznie?

Mimo wszystko, trzeba uczciwie przyznać, że lekarze dzierżawiący aparaty ERA, których były tysiące, szczerze wierzyli w jego skuteczność. Mieli zapewne obiekcje co do zapewnień Abramsa, że leczy on wszystkie choroby bez wyjątku, ale wiadomo – reklama. Natomiast jeśli chodzi o resztę, to nie mieli zastrzeżeń, bo aparat ERA po prostu działał – diagnozował i leczył. Czegóż można chcieć więcej? A że w niedługim czasie objawy chorobowe powracały, w związku z czym serie zabiegów należało co jakiś czas powtarzać... To akurat lekarzom nie przeszkadzało.

Co do samego Abramsa, to nie był on typem lekarza majsterkowicza, co to po pracy w gabinecie schodzi do piwnicy i konstruuje jakieś ustrojstwa. Abrams studiował u znanych profesorów na uniwersytetach w Heidelbergu, Londynie, Berlinie, Wiedniu i Paryżu. W roku 1884 uzyskał tytuł profesora patologii, w roku 1889 został wybrany wiceprezesem prestiżowej organizacji medycznej California Medical Association (CMA), od roku 1893 pełnił funkcję prezesa San Francisco Medico-Chirurgical Society, a od roku 1904 do śmierci piastował stanowisko prezesa Emanuel Polyclinic in San Francisco. Abrams był wybitnym ekspertem w dziedzinie neurologii. W latach 1891-1923 opublikował wiele książek służących studentom medycyny jako podręczniki. Czy człowieka o takim dorobku naukowym można oskarżyć o szarlatanerię?

Dzisiaj już nie dowiemy się jak było, ale nietrudno się domyślić. Trzeba pamiętać, że działo się to w czasach, gdy elektryczność dopiero się rodziła – w roku 1876, gdy Abrams miał 13 lat, Aleksander Graham Bell opatentował telefon, w roku 1879, gdy Abrams miał 16 lat, Tomas Edison opatentował żarówkę, a w roku 1895, gdy Abrams miał 32 lata, Guglielmo Marconi uzyskał pierwsze połączenie radiowe na odległość 1 km. Jeszcze nie wiedziano dlaczego, ale już wiedziano, że ludzki organizm przewodzi prąd elektryczny, więc kto tylko miał duszę odkrywcy, starał się wykorzystać to zjawisko do celów medycznych – diagnozowania albo leczenia, a najlepiej obu tych rzeczy naraz. W tej sytuacji wykorzystanie fal elektromagnetycznych do diagnozowania było osiągnięciem wielkiego kalibru.

Teraz narzuca się pytanie, skąd Abrams wiedział, jakie choroby wykrywają korelacje wskazań omomierza i nastawienia potencjometru częstotliwości? To akurat nie było trudne. Abrams pracował w renomowanych klinikach zatrudniających cenionych lekarzy, których diagnozom można było zaufać. Wystarczyło ledwie kilka tysięcy zdiagnozowanych ochotników przebadać aparatem ERA, by przyporządkować choroby do wskazań aparatu i na tej podstawie sporządzić odpowiednie tabele. Zresztą, większość roboty, jeśli nie całą, odwalili zapewne studenci.

Kolejne pytanie, które się pojawia tuż za poprzednim, to jak ów aparat leczył, a konkretnie usuwał objawy chorobowe? W tego typu zabiegach wykorzystywane jest zjawisko elektrolizy**, która niczego nie leczy, a jedynie zmienia parametry środowiska.

Wszystkim zapewne wiadomo, że organizm ludzki, jak zresztą każdy żywy organizm, jest przewodnikiem prądu elektrycznego, mimo że nie jest zbudowany z drutów. Dzieje się tak dlatego, że dla prądu elektrycznego jesteśmy elektrolizerem***, w którym przepływ prądu elektrycznego polega na ruchu jonów zawartych w płynach ustrojowych i opiera się na zasadzie dysocjacji elektrolitycznej, czyli rozpadzie elektrolitów na jony. Innymi słowy: przepływ prądu elektrycznego przez organizm zmienia właściwości chemiczne płynów ustrojowych – krwi, limfy i płynu tkankowego.

Wszystkie drobnoustroje, jakie by one nie były, uaktywniają się w ściśle określonym środowisku. Jeśli im się to środowisko jakoś zakłóci, to nie giną, tylko przestają być aktywne. Ponieważ przejawem aktywności drobnoustrojów chorobotwórczych są objawy chorobowe, to zahamowanie ich aktywności, spowodowane zakłóceniem parametrów chemicznych środowiska, nieuchronnie skutkuje ustąpieniem objawów chorobowych. Jednak organizm ma to do siebie, że się regeneruje, czyli przywraca utracone parametry, toteż pytanie nie brzmi czy, tylko kiedy te objawy powrócą znowu.

Po Abramsie pojawiła się cała rzesza wynalazców próbujących wykorzystać prąd elektryczny do stawiania diagnozy i leczenia chorób, ale żaden nie wymyślił niczego, czego by Abrams wcześniej nie wypróbował. Przez niemalże 100 lat po Abramsie pojawiła się na rynku i wciąż się pojawia niezliczona ilość najrozmaitszych aparatów tego typu, od prostych, wręcz prymitywnych, do niesłychanie skomplikowanych, wykorzystujących najnowsze zdobycze technologiczne, ale ich zasada działania jest wciąż ta sama, którą opracował Abrams. Tak więc od bez mała stu lat wynalazek Abramsa cieszy się niesłabnącym powodzeniem. Dlaczego? Bywają sytuacje, np. zapalenie płuc bądź mózgu, gdy zachodzi konieczność zwalczenia objawów chorobowych, więc użycie prądu elektrycznego zamiast antybiotyków może nawet uratować życie.

Tutaj doszliśmy do punktu naszych rozważań, w którym musimy odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie: czy leczenie prądem elektrycznym jest lepsze od leczenia antybiotykami? Odpowiedź brzmi: ani lepsze, ani gorsze – antybiotyki są doskonałymi lekami, które niejednemu uratowały życie. Szkopuł w tym, że są nagminnie nadużywane, czyli przepisywane na wszystko, nawet profilaktycznie, co sprawia, że więcej wyrządzają szkody, niż przynoszą pożytku. Jeśli nie zmienimy podejścia do zdrowia, a jedynie zamienimy antybiotyki na prąd elektryczny, to efekt będzie ten sam – nigdy nie będziemy zdrowi, tylko nadal będziemy się leczyć, tyle że inną metodą, zaś choroby w naszym organizmie będą się rozwijać w najlepsze.

Bardzo prosty aparat służący do, jak twierdzi konstruktorka, zabijania pasożytów, skonstruowała amerykańska naturopatka Hulda Regehr Clark (1923-2009), według której choroby mają dwie przyczyny – zatrucie środowiska i pasożyty. Skoro tak, to nie ma sensu ani potrzeby badać, czy i jakie są to pasożyty, bo one po prosu muszą być. Wszak żyjemy w zatrutym środowisku.

Skonstruowany przez siebie aparat, dr Clark nazwała zapper. Jest on oparty na dobrze znanym wszystkim majsterkowiczom prostym układzie scalonym – timerze 555. Urządzenie jest zasilane dziewięciowoltową baterią i generuje impulsy prądu stałego o stałej częstotliwości 30 kHz. Pani Clark uznała, że to w zupełności wystarczy, i że nie ma uzasadnienia doszukiwanie się jakichś magicznych właściwości w częstotliwości impulsów elektrycznych. Prąd to prąd – swoje robi, i tyle.

Schemat zappera został upubliczniony i natychmiast stał się bardzo popularny jako nowinka w medycynie naturalnej, zwłaszcza że jest łatwy do wykonania w warunkach domowych. Zresztą szybko pojawili się producenci i w niedługim czasie rynek zapełnił się zapperami. Jednak aparat nie spełnił wszystkich pokładanych w nim nadziei, bowiem nie wszystkie objawy chorobowe ustępują po jego zastosowaniu, czyli że nie wszystkie patogeny są wrażliwe na „zapperowanie”. Zaczęto więc kombinować z częstotliwością i kształtem impulsów. Pojawiły się zappery z regulowaną częstotliwością, generujące impulsy elektryczne o najrozmaitszym kształcie. I tak jest do dzisiaj – poszukiwaniom uniwersalnego zappera nie ma końca.

Obecnie rynek zalewa cała masa coraz to nowszej generacji aparatów pod ogólną nazwą biorezonans, które działają na tej samej zasadzie co aparat ERA, ale są bardziej od niego zaawansowane technologicznie. Przede wszystkim tabele zostały zastąpione pamięcią elektroniczną, zaś operatora przyporządkowującego parametry osoby badanej do wzorca, czyli parametrów osób wcześniej zdiagnozowanych i zapisanych do pamięci elektronicznej, zastąpił komputer. W tej sytuacji nie ma choroby, której by owe aparaty nie diagnozowały, ale najczęściej diagnozują pasożyty, co oczywiście jest ściemą, no bo niby jak można tego dokonać? Wylegitymować je? Twórcy mają na ten temat swoją teorię, jakoby pasożyty emitowały jakieś wibracje, ale biologia tego nie potwierdza. W rzeczywistości te aparaty nie są wcale takie mądre, ponieważ jedyne co potrafią, to porównać parametry badanego do wzorców zawartych w pamięci elektronicznej. Jeśli zatem parametry te pasują do wzorca, w którym zdiagnozowano glistę ludzką, to aparat, a właściwie jego obsługa stwierdza zakażenie glistą ludzką. Jeśli badany jest niedowiarkiem i próbuje potwierdzić ową diagnozę w laboratorium, to zazwyczaj nie wykrywa ono zakażenia glistą ludzką. Wówczas wyjaśnia mu się, że metody laboratoryjne są niewiarygodne. Co innego badanie biorezonansowe, które jest wiarygodne, ponieważ potrafi wykryć wszystko, bez względu na to, czy to jest, czy tego nie ma, natomiast laboratoria muszą mieć dowód w postaci jaj glisty ludzkiej w oddanej do analizy próbce kału.

W rzeczywistości biorezonans nie wykrywa fizycznej obecności glisty ludzkiej w przewodzie pokarmowym, a jedynie parametry wskazujące, że w przewodzie pokarmowym badanego istnieją warunki korzystne dla zasiedlenia go przez glistę ludzką, co znaczy, iż człowiek ów może zarazić się glistą ludzką, ale nie dlatego, że jest ona jakoś szczególnie zaraźliwa, tylko dlatego, że znajdzie w jego przewodzie pokarmowym dogodne warunki do życia. Tak właśnie opisują to w dokumentacjach technicznych producenci owych aparatów, natomiast gabinety świadczące usługi diagnostyczne za pomocą tych aparatów, choć dobrze o tym wiedzą, nie pozostawiają niedomówień i wyniki pomiaru interpretują jako zakażenie glistą ludzką. To samo dotyczy wszystkich innych patogenów, że ewentualną możliwość zakażenia nimi interpretuje się jako fakt dokonany – zakażenie. Robi się to w celach biznesowych, ponieważ same warunki usposabiające do zakażenia należałoby zmienić poprzez zmianę na przykład sposobu odżywiania, czym gabinety nie są zainteresowane, natomiast jeśli do zakażenia już doszło, to patogeny trzeba wybić, czym gabinety zainteresowane są, bowiem oferują ich zabicie za pomocą tych samych aparatów.

I tutaj trzeba przyznać rację pani Clark, że nie jest ważna częstotliwość prądu galwanicznego przepływającego przez organizm, ponieważ prąd galwaniczny jako taki dokonuje zmian galwanicznych, co z kolei skutkuje zakłóceniem warunków środowiska wszystkim patogenom, które z takiego zabiegu wychodzą bez szwanku, tyle że ustaje ich aktywność przekładająca się na objawy zwane chorobowymi. W rezultacie uzyskuje się efekt remisji objawów chorobowych, co naiwni mogą uznać jako wyleczenie choroby, a co w rzeczywistości jest jedynie jej odroczeniem. Z tego właśnie względu zaleca się powtarzać zabiegi wybijania pasożytów dwa razy do roku.

Mania zwalczania pasożytów stała się ostatnio bardzo popularna, ale nie dlatego, że jest to uzasadnione, czy że w ogóle ma sens, lecz dlatego, że powstał rynek rozmaitych aparatów i preparatów do zwalczania pasożytów, więc w ramach akcji reklamowej straszy się społeczeństwo już nie zarazkami, tylko pasożytami, przypisując im wszystkie choroby tego świata – od kataru do raka.

* Mayo Clinic jest organizacją non-profit ze stupięćdziesięcioletnią chwalebną przeszłością. Założył ją w roku 1864 w Rochester w stanie Minnesota amerykański lekarz pochodzenia brytyjskiego, William Worral Mayo (1819-1911). Celem tej organizacji jest niesienie darmowej pomocy ludziom z ciężkimi przypadkami chorobowymi, wymagającymi kosztownego leczenia, na które ich nie stać. Obecnie organizacja zrzesza przeszło 3.800 lekarzy i prawie 60.000 personelu medycznego.

** Elektroliza to ogólna nazwa wszelkich zmian struktury chemicznej substancji, zachodzących pod wpływem przepływającego przez nie prądu elektrycznego.

*** Elektrolizer jest odwrotnością ogniwa galwanicznego (baterii), o ile bowiem w ogniwie galwanicznym energia chemiczna zamieniana jest na elektryczną, to elektrolizer wymaga dostarczenia energii elektrycznej, by zamienić ją na energię chemiczną. Proces ten zwie się elektrolizą.

Z pasożytami jest jak z muchami, które przyciąga zarówno talerz pełen zupy, jak i talerz po zjedzeniu zupy, ale niezmyty. Jeśli nawet uda nam się pozabijać wszystkie muchy, to niebawem pojawi się nowa chmara, potem następna, i tak w kółko. Co począć? Otóż mamy tutaj dwa warianty, a każdy wymaga innej strategii – w pierwszym trzeba talerz szczelnie przykryć, w drugim zmyć.

Dla pasożytów jesteśmy takim właśnie talerzem – dla jednych pełnym zupy, dla innych niezmytym. Talerzem pełnym zupy jesteśmy dla pasożytów przewodu pokarmowego. W tym wypadku skuteczną obroną przed amatorami zupy jest uszczelnienie przewodu pokarmowego, nade wszystko poprzez utrzymanie odpowiedniej kwasowości środowiska żołądka, a także utrzymanie szczelności błony śluzowej przewodu pokarmowego.

Pytanie brzmi: co począć z pasożytami, które już zasiedliły przewód pokarmowy? Ponieważ z tego układu nasz organizm żadnej korzyści nie wynosi, tylko straty, więc należy się ich pozbyć. To nie ulega wątpliwości, natomiast wątpliwości budzą metody, jakimi to osiągniemy; czy aby przy okazji nie zaszkodzimy sobie samym. Warto wziąć to pod uwagę, zanim przystąpimy do działania.

Jak się okazuje, pasożyty przewodu pokarmowego są bardzo wybredne – jedne potrawy lubią bardziej, inne mniej, a są potrawy, których nie cierpią i wolą opuścić żerowisko, niż musieć je jeść. Do potraw, których nie znoszą wszystkie pasożyty, z całą pewnością należą czosnek i cebula, toteż należy wdrożyć je w pierwszej kolejności, bowiem bez wątpienia ta kuracja żadnego uszczerbku na zdrowiu nam nie poczyni. Wprost przeciwnie.

Są jednak pasożyty przewodu pokarmowego, których nie da się wypędzić tak prostym sposobem, niemniej jednak czosnek i cebula znacząco osłabiają ich kondycję, a to znaczy, że wówczas łatwiej będzie usunąć je po zastosowaniu kuracji ziołowej, specyficznej dla danego gatunku pasożytów, bądź innymi metodami, najlepiej naturalnymi, aczkolwiek bywają sytuacje uzasadniające użycie przeciwko pasożytom przewodu pokarmowego także trucizn chemicznych. Jednak powinna to być ostateczność.

Niezmytym talerzem jesteśmy dla pasożytów żerujących na resztkach, czyli złogach nagromadzonych w organizmie. Nie możemy, rzecz jasna, z organizmem postąpić jak z talerzem, czyli umyć go i wypłukać, by przestał być atrakcyjny dla pasożytów, niemniej jednak nie możemy pozostawić złogów, które przyciągają pasożyty, jak brudny talerz muchy. Jeśli nawet zabijemy je wszystkie to, jak dowodzi praktyka, w niespełna pół roku pojawią się znowu – może te same, a może inne, kto wie czy nie gorsze od poprzednich... Tego przewidzieć nie sposób.

Wbrew pozorom, oczyszczenie organizmu ze złogów jest prostsze, niż się wydaje. Żeby tego dokonać, należy uczynić tylko dwie rzeczy: usunąć nieszczelności nabłonka przewodu pokarmowego – nadżerki, przez które resztki pokarmowe przenikają do organizmu (wówczas nowe złogi nie będą się gromadzić) – i pozwolić, żeby organizm sam się oczyścił z pozostałych złogów.

Pozbywanie się pasożytów dzięki usunięciu z organizmu atrakcyjnej dla nich pożywki wymaga czasu i, co za tym idzie, cierpliwości, której często ludziom brakuje, więc woleliby ten proces przyśpieszyć. To jest możliwe, czasami nawet uzasadnione, ale trzeba sobie zdać sprawę, że równowaga między ilością pożywki a ilością pasożytów jest dynamiczna i zależy od podaży pożywki – im więcej pożywki, tym więcej pasożytów, im mniej pożywki, tym mniej pasożytów. Pytanie brzmi: czy w ogóle pasożyty są do czegoś potrzebne? Odpowiedź może wydać się zaskakująca, bowiem prawda jest taka, że nie tylko są one potrzebne, ale wręcz są niezbędne.

Pożywką pasożytów żerujących w organizmie są fragmenty niestrawionego pożywienia. Szkopuł w tym, że ludzki organizm nie ma możliwości wewnętrznego trawienia, a więc poza przewodem pokarmowym, toteż niezbędne są mu pasożyty, które przerabiają niestrawione substancje na łatwe do wydalenia metabolity, czyli de facto groźne toksyny. Problem pojawia się wówczas, gdy ilość owych metabolitów zagraża uszkodzeniem tkanek, a czasami nawet życiu. Wówczas należy ograniczyć aktywności pasożytów jakąś w miarę nieinwazyjną metodą. Prąd galwaniczny generowany przez aparat zapper wydaje się być w tym wypadku najlepszym rozwiązaniem.

Autor: Józef Słonecki