Chleb nasz powszedni

Ludziom bardzo trudno pogodzić się z faktem, że chleb, jaki by on nie był, jest trucizną. Pierwsze pytanie, jakie zadaję moim pacjentom, dotyczy właśnie chleba – czy go je. Jeśli odpowiedź jest twierdząca, oświadczam autorytatywnie, że nie wyzdrowieje. Żadna bioenergoterapia tu nie pomoże, ani nic innego, jeśli nie wyeliminujemy bodaj najgroźniejszej lektyny pokarmowej z jadłospisu. Już Hipokrates radził: – Niech twoje pożywienie będzie dla ciebie lekarstwem, a zaraz potem dodawał: a twoje lekarstwo niech będzie twoim pożywieniem. W gruncie rzeczy, na jedno wychodzi, w każdym razie przesłanie Hipokratesa jest jasne i nader oczywiste: odpowiednie odżywianie jest alternatywą dla leczenia.

Uważny czytelnik zapewne zauważy, że Hipokrates nikomu nie odradzał jedzenia chleba, nawet chorym. Co racja, to racja, ale to zależy od tego, co rozumiemy pod pojęciem chleb. Nie chodzi o to, że dzisiaj piekarze dodają do chleba Bóg jeden wie co, choć to też nie jest bez znaczenia. Chodzi o to, z czego dzisiejszy chleb jest wypiekany. Bynajmniej nie z tego, z czego w czasach Hipokratesa.

Ludziom zachodu hasło to niewiele mówi, ale w Krajach Trzeciego Świata dobrze jest znane. Była to akcja FAO – agendy ONZ do spraw wyżywienia i rolnictwa. Akcja ta miała szczytny cel – zlikwidowanie zjawiska głodu poprzez zwiększenie produktywności rolnictwa dzięki zastosowaniu wydajniejszych odmian roślin uprawnych oraz rozwojowi agrotechniki. Zapoczątkował ją amerykański naukowiec pochodzenia norweskiego – Norman Borlaug (1914 - 2009).

Borlaug był agronomem zajmującym się doskonaleniem roślin uprawnych. Od roku 1966 pracował w Międzynarodowym Ośrodku Uszlachetniania Kukurydzy i Pszenicy w Meksyku, gdzie wyhodował odporne na choroby i bardzo plenne odmiany pszenicy o krótkiej słomie (tzw. odmiany półkarłowate), za co w 1970 roku otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla.

Jeśli dziś wyjdziemy na pole i spojrzymy na łan pszenicy, nie ujrzymy tej niegdysiejszej – wysokiej do pasa, z krótkimi kłosami, poprzerastanej kąkolem, dzikim makiem, chabrem bławatkiem. Dzisiejsza pszenica to mutanty: krótka słoma, która nie wylega, długi kłos i przede wszystkim wydajniejsza od niegdysiejszej – bagatela – pięciokrotnie. Dla rolników to same zalety, więc tylko tę pszenicę obecnie produkują. Także dla piekarzy mąka z obecnie produkowanej pszenicy ma same zalety – jest wysokoglutenowa, a więc łatwo się klei, a na dodatek szybciej się piecze.

Obecnie nie ma już mąki razowej, czyli drugiego gatunku, ciemnej i zdrowszej od białej, czyli mniej szkodliwej. Ziarna dzisiejszych zbóż mają inną budowę od niegdysiejszych. Wbrew powszechnemu mniemaniu, mąka razowa nie zawierała otrąb. Ciemną barwę nadawała jej warstwa aleuronowa, znajdująca się pomiędzy twardą okrywą, z której po zmieleniu powstają otręby, a znajdującym się wewnątrz ziarna bielmem, w skład którego wchodzi skrobia i gluten. Ziarna zbóż wysokoglutenowych zawierają zbyt cienką warstwę aleuronową, by mogła wpłynąć w istotny sposób na barwę mąki. Co robią piekarze, żeby nas uraczyć pieczywem razowym? Ściemę. Dodają do mąki karmelu, czyli palonego cukru, i sprzedają toto jako pieczywo „zdrowe, bo razowe”. Wielu się na ten lep łapie.

– Co za szczęście dla polityków, że ludzie nie myślą – powiedział kiedyś Adolf Hitler. Nie tylko politykom ta ludzka cecha jest na rękę, bowiem korzysta z niej wiele grup zawodowych, najwięcej, poza politykami, biznes farmaceutyczno-medyczny. Ludzie nie myślą, nie analizują, tylko ślepo wierzą w oficjalne wytyczne. Wiedzą o tym dobrze spece od marketingu, którzy kombinują, jak zwiększyć sprzedaż leków. Najprostszą i najpewniejszą drogą jest zwiększyć ilość chorych. I tutaj chleb okazuje się odgrywać kluczową rolę. Ale żeby to było możliwe, potrzebna jest akcja na globalna skalę. Taką akcją jest lansowana przez WHO dieta śródziemnomorska, u podstawy której znajdują się pieczywo i makarony, a więc ewidentnie chorobotwórcze produkty wysokoglutenowe.

Czy wiecie, czyjego autorstwa jest dieta śródziemnomorska? Dietetyków włoskich, francuskich, greckich czy z innych krajów basenu Morza Śródziemnego, czy w ogóle dietetyków? Pudło. Otóż dietę śródziemnomorską, przynajmniej oficjalnie, opracował... Departament Rolnictwa USA. Zdziwię się, jeśli kogoś to nie zdziwi.

A jak to się stało, że wymyślona za oceanem dieta stała się obowiązującą w Polsce? Stało się to za sprawą WHO – agendą ONZ do spraw zdrowia, czyli chorób. Dzięki „rekomendacji” WHO dietę śródziemnomorską „przyjęły” (jak swoją) wszystkie państwa wchodzące w skład ONZ. Polska, rzecz jasna, nie mogła się wyłamać.

Instytut Żywności i Żywienia, któremu powierzono nachalne lansowanie diety śródziemnomorskiej w Polsce, zapewnia, że chroni ona przed chorobami. Joseph Goebbels (1897 - 1945), niemiecki minister propagandy stwierdził: –Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. I tutaj sprawdzają się prorocze słowa Goebbelsa – ludzie wierzą w kłamstwa o profilaktycznej roli diety śródziemnomorskiej nie dlatego, że są jakieś dowody, ale dlatego, że są tysiące razy powtarzane. A przecież wystarczy rozejrzeć się dookoła, by przekonać się, że aptek jakoś nie ubywa. Wprost przeciwnie. Nietrudno też się domyślić, że ich klientami jest nie kto inny, jak zwyczajni zjadacze chleba.

O chorobotwórczych właściwościach glutenu można przeczytać w poprzednich tomach „Zdrowia na własne życzenie” – w tomie 1 na stronach 219 - 223 i w tomie 2 na stronie 53 oraz stronach 57 - 61, mimo to ludzie z niedowierzaniem przyjmują tę wiedzę. Przecież wszyscy jedzą chleb i jakoś żyją – mówią. W rzeczy samej tak jest. Ludzie jedzą chleb i żyją, tyle że chorują. Widać to po popularności leków na dolegliwości przewodu pokarmowego – niestrawność, zgagę, nadkwasotę, wzdęcia, zaparcia. Tak więc jedzą ten chleb i chorują, i nawet do głowy im nie przyjdzie, że przyczyną ich kłopotów zdrowotnych jest chleb, a także inne produkty zawierające niezwykle groźną lektynę pokarmową – gluten.

Choroby mają to do siebie, że się rozwijają, jak mówią, z wiekiem, a tak naprawdę z czasem, toteż jest tylko kwestią czasu, jak zalegający w przewodzie pokarmowym gluten spowoduje podziurawienie jelit i będzie przenikać do organizmu, gdzie jako groźna lektyna zaprezentuje swój arsenał chorób, które może wywołać – uczulenia, grzybice, choroby skórne, na czele z ewidentnie związaną z glutenem chorobą Duhringa (tom 1, str. 59), nadciśnienie, miażdżycę tętnic, zmiany zwyrodnieniowe, cukrzycę typu 2, a nawet typu 1 (przy okazji chorób z autoagresji), Hashimoto, wrzody żołądka i dwunastnicy, no i całe mnóstwo innych chorób zwanych cywilizacyjnymi. Ani się zwykły zjadacz chleba nie spostrzeże, jak połowę emerytury będzie wydawać na leki, jeśli w ogóle dożyje emerytury, najczęściej bowiem organizm, wycieńczony ciągłą podażą glutenu i leków, zostaje doprowadzony do ostatecznej katastrofy – zawału, wylewu, a w końcu raka. Taka jest po prostu kolej rzeczy, która jest bardzo na rękę farmaceutyczno-medycznemu powiązaniu, dla którego zdrowi nie przedstawiają żadnej wartości. Gdyby było inaczej, gdyby lekarze byli wynagradzani nie za to, ilu chorych leczą, ale za to, ilu ich pacjentów nie trzeba leczyć, bo są zdrowi, to sytuacja wyglądałaby zgoła inaczej.

Profilaktyka zdrowotna to zapobieganie chorobom i – co za tym idzie – potrzebie leczenia. Profilaktyka zdrowotna jest więc konkurencją dla medycyny, ale nie zawsze tak było. W czasach Hipokratesa (460 p.n.e. - 370 p.n.e.) w Chinach popularny był nurt medycyny taoistycznej, który zakładał, że natura jest doskonała, więc niczego nie należy poprawiać. Wystarczy przestrzegać jej praw, bowiem to właśnie naruszenie odwiecznych praw natury jest przyczyną utraty zdrowia. Lekarz medycyny taoistycznej to nade wszystko nauczyciel uczący ludzi jak nie chorować, interweniujący tylko w nagłych i nieprzewidzianych wypadkach. Coś jak współczesne pogotowie ratunkowe, które nie zajmuje się leczeniem chorób, lecz niesieniem pomocy w nagłych przypadkach. Znamienne, że lekarze pogotowia ratunkowego zarabiają mniej od pozostałych lekarzy.

Taoiści wymieniają 6 przyczyn utraty zdrowia:

  1. Nieprawidłowe odżywianie
  2. Niedostateczna ilość snu i odpoczynku
  3. Nieprawidłowa ilość i jakość ruchu fizycznego
  4. Niewłaściwy stan emocjonalny
  5. Działanie medycyny objawowej
  6. Zagrożenia wynikające ze zmian środowiskowych

Lekarze medycyny taoistycznej wynagradzani byli tylko wówczas, gdy ich pacjenci byli zdrowi, natomiast gdy któryś z nich zachorował – lekarz nie dość, że nie otrzymywał zapłaty, to jeszcze musiał leczyć go na własny koszt.

Posada lekarza chińskiej rodziny cesarskiej była kusząca ze względu na sowite wynagrodzenie, ale też jego odpowiedzialność była współmierna do tegoż wynagrodzenia. W razie choroby któregoś z członków rodziny cesarskiej, opiekujący się nim lekarz nie tylko tracił wynagrodzenie, ale na dodatek był karany chłostą, natomiast w razie choroby samego cesarza, mógł stracić nawet życie.

W Chinach medycyna taoistyczna nie zdała egzaminu, bowiem szybko doprowadziła do przeludnienia. Obecnie chińska medycyna jest tak samo objawowa, a więc biznesowa, jak zachodnia, tyle że oparta jest na lekach pochodzenia naturalnego.

Prekursorem zachodniej profilaktyki zdrowotnej jest Hipokrates, który był lekarzem, ale to mu nie przeszkodziło udzielić ludziom następującej rady: Mądry człowiek powinien wiedzieć, że zdrowie jest jego najcenniejszą wartością, i powinien uczyć się, jak sam może leczyć swoje choroby. Najwidoczniej Hipokrates dobrze wiedział, że nie każdy człowiek będzie chciał wziąć swoje zdrowie we własne ręce, tylko mądry.

Lepszym przejawem mądrości od samodzielnego leczenia chorób jest zapobieganie im, czyli profilaktyka zdrowotna, którą Hipokrates zdefiniował następująco: Profilaktyka zdrowotna to zapobieganie chorobom poprzez utrwalenie prawidłowych wzorców zdrowego stylu życia. Tutaj wszystko jest jasne i oczywiste – profilaktyka zdrowotna to zapobieganie chorobom po to, żeby ich nie było, czyli żeby nie było czego leczyć. Tak rozumiana profilaktyka zdrowotna jest konkurencją dla medycyny.

Hipokratejska definicja profilaktyki zdrowotnej była nie do pogodzenia z prężnie rozwijającą się medycyną rockefellerowską, opartą na wynajdywaniu chorób i produkowaniu przeciwko nim chemicznych leków. Wychodząc naprzeciw potrzebom, WHO (Światowa Organizacja Zdrowia) opublikowała w roku 1966 „swoją”, przyjazną dla medycyny rockefellerowskiej definicję profilaktyki zdrowotnej: Profilaktyka zdrowotna to działania mające na celu zapobieganie chorobom, poprzez ich wczesne wykrycie i leczenie.

Trzeba przyznać, że jest to arcydzieło manipulacji, bowiem im wcześniej wykryje się chorobę, tym więcej leków przeciwko niej się sprzeda, a wszystko to pod płaszczykiem troski o dobro zwykłego zjadacza chleba, bo profilaktycznie. Szkopuł w tym, iż zwykły zjadacz chleba nie zdaje sobie sprawy, że działania te nie mają nic wspólnego z profilaktyką. To łgarstwo semantyczne, ponieważ wykrywanie chorób, wczesne czy późne (lepiej wczesne), a także ich leczenie, to nie żadna profilaktyka, tylko zupełnie coś innego. To jest mianowicie prewencja.

Profilaktyka to postępowanie mające na celu zapobieganie zagrożeniu, zaś prewencja to postępowanie w sytuacji zagrożenia, mające na celu zapobieganie szkodom spowodowanym owym zagrożeniem. Inaczej mówiąc: postępowanie prewencyjne jest wdrażane wówczas, gdy zawiodło postępowanie profilaktyczne.

Z potrzeby postępowania prewencyjnego można wyciągnąć tylko jeden wniosek: brakło postępowania profilaktycznego, bądź było ono nieskuteczne. W przeciwnym bowiem razie nie zaszłaby potrzeba postępowania prewencyjnego.

Klasycznym przykładem jest szczepienie WZW typu B, rutynowo wykonywane przed zabiegiem chirurgicznym w celu ochrony przed zakażeniem wirusem HBV wywołującym żółtaczkę wszczepienną. Czy jest to postępowanie profilaktyczne? Bynajmniej. Postępowaniem profilaktycznym byłoby utrzymanie narzędzi i sal chirurgicznych w sterylności. Tak więc szczepienie WZW typu B jest postępowaniem w sytuacji realnego zagrożenia, czyli że jest to postępowanie stricte prewencyjne, z profilaktyką niemające nic wspólnego.

Przy okazji nie od rzeczy będzie uświadomić czytelników, że tak zwane badania profilaktyczne, także nie mają nic wspólnego z profilaktyką, ich zadanie bowiem nie polega na zapobieganiu chorobom, tylko na ich wykrywaniu i – co w tym biznesie najistotniejsze – leczeniu, czyli zarabianiu na chorobach. Na zdrowiu, które jest celem profilaktyki zdrowotnej, zarobić nie sposób, bynajmniej nie w tym systemie, w którym wciąż tkwi zdecydowana większość zwykłych zjadaczy chleba.

Zwykły zjadacz chleba je go na co dzień, tak jak jedli jego przodkowie i ich przodkowie – całe pokolenia zwykłych zjadaczy chleba. Je go i leczy się... bezskutecznie. Nawet zastosowanie mikstury oczyszczającej nie poprawia stanu zdrowia, a czasami wręcz pogarsza, bowiem wywołuje gwałtowne reakcje systemu odpornościowego, który ze wzmożoną siłą zaczyna zwalczać gluten przenikający do organizmu przez nieszczelności jelit. W końcu, nie mając innego wyjścia, odstawia chleb oraz inne produkty glutenowe i... zdrowieje. Oczywiście, nie od razu, ale bardzo szybko spostrzega poprawę samopoczucia oraz inne symptomy poprawy ogólnej kondycji organizmu, czyli zespołu objawów składających się na specyficzny stan zwany zdrowiem.

Najciekawsze jest to, co dzieje się potem, gdy już nie zjadacz chleba spróbuje ten chleb zjeść, choćby troszeczkę; małą kromeczkę. Rychło przekonuje się na własnej skórze, jak chorobotwórcza jest to lektyna pokarmowa, ten gluten, bo nie dość, że powracają dolegliwości, które go dotychczas trapiły, to jeszcze powracają jakby ze zdwojoną siłą. Rzecz w tym, że łatwo się przyzwyczajamy do dobrego, toteż powrót złego odczuwamy w dwójnasób. I o tym powinien pamiętać zwykły zjadacz chleba, gdy już przestanie go jeść, że:jedna kromka chleba cofa proces zdrowienia o dwa miesiące.

Sztandarowym wręcz przykładem trudności wyeliminowania produktów glutenowych jest przypadek Damiana, opisany na Niemedycznym Forum Zdrowia Biosłone w wątku pod tytułem Przegrywam walkę z rodziną o infekcję bez leków. Tytuł odzwierciedla trwogę i bezsilność autora wątku, ojca Damiana (nick Machos), którego żona nie potrafi zrozumieć, że chorobę należy odchorować po to, by wyszła dziecku na zdrowie.

Wątek jest bardzo długi, na dzisiaj ma 386 wpisów, zarówno autora, jak i osób udzielających porad, tudzież dodających otuchy, toteż zaprezentowanie całości przekracza możliwości tej książki. Dlatego postanowiłem wybrać najistotniejsze, moim zdaniem, kwestie jako budujący przykład desperacji rodzica w walce o zdrowie siedmioletniego wówczas dziecka.

Historia zaczyna się 8 grudnia 2009 roku. Kiedy piszę te słowa, jest grudzień 2013 roku, a więc mamy okazję prześledzić czteroletnie perypetie Damiana i jego rodziców w drodze do zdrowia.

Pierwszy wpis przedstawię w całości, gdyż dobrze oddaje atmosferę w rodzinie wywołaną zachorowaniem Damiana na chorobę infekcyjną.

U Damiana kaszel bez odrywania się gęstej wydzieliny, w oskrzelach charczy, nie może swobodnie oddychać, cięższy wdech, oddychanie szybsze, przyspieszone tętno, w czasie kaszlu ból gardła, ból w klatce piersiowej, bez gorączki, a czasem stany podgorączkowe do 37,7 stopni. Mój błąd, bo dziecko chodziło po domu z tą infekcją od piątku i teraz się pogorszyło, a nie leżało!!! Prawoślaz, siemię lniane, są lepsze momenty z mojej obserwacji, ale chyba napiszę, były lepsze momenty. Przyszła żona i podczas mojej nieobecności zabrała go do konowała. Ten na podstawie szmerów w klatce piersiowej orzekł, że zapalenie płuc, leki ma brać, bo jak nie to szpital. U mnie już jest »ściana małżeńska«. Ja osobiście bardzo przeżywam tragedię i nie umiem się pozbierać. Boję się, że dziecku stanie się krzywda. Nigdy się tak nie bałem.

Już w drugim wpisie ojciec Damiana porusza kwestię produktów glutenowych, która będzie miała kapitalne znaczenie w przyszłości. Otóż zauważa on: „Z jedzeniem jest bardzo duża poprawa, śmieciowego mało. Piszę mało, bo nie mogę wyleczyć wiary w smakowite właściwości chleba. Po takim chlebie, czy bułce, dzieci mają fiołki pod oczami, często też chrząkają i kaszlą, jednak ciągłym zwracaniem uwagi na ten fakt zaczynam powoli odnosić skutek.”

Dalej następuje seria bardzo cennych wpisów forumowiczów, udzielających porad na podstawie doświadczeń z własnymi dziećmi, poprzeplatanych wpisami ojca Damiana, w których wyrzuca sam sobie, że zbagatelizował chorobę syna i pozwolił mu snuć się po domu, zamiast przypilnować, żeby położył się do łóżka i porządnie wypocił się.

Pouczający i, niestety, proroczy jest wpis forumowiczki o nicku Ell_anna, z dnia 10 grudnia 2009 roku (odp. 44), przestrzegającej innych, w tym matkę Damiana, przed popełnieniem błędów, które ona sama popełniła. Oto jego treść:

Pozdrowienia dla Żony i kilka wniosków z moich dotychczasowych doświadczeń.

Wiele razy pisałam na forum, że doprowadziłam moją młodszą córkę, za sprawą antybiotyków i przy współudziale lekarzy, na skraj przepaści. Dziecko miało poziom odporności poniżej wszelkich norm. Wiedziałam, a raczej przeczuwałam, że od sepsy (ewentualnie innych ciężkich powikłań) dzieli nas zaledwie przysłowiowy krok. Nawet nie chcę myśleć, co mogło się wydarzyć, jakbym nadal stosowała się do zaleceń lekarzy.

Nie mogę sobie tego do dzisiaj wybaczyć, że moje dziecko musiało przez moją głupotę i niedouczenie lekarzy tyle wycierpieć. Powiem Ci tylko tyle, że w końcu za sprawą tego forum ocknęłam się i staram się jak mogę nie przeszkadzać organizmowi w odchorowywaniu infekcji. Pierwsze miesiące były dla mnie katorgą. Dziecko kasłało przez 24 godziny na dobę, straszne ilości wydzieliny z nosa (o kolorze i konsystencji nie wspomnę). Zacisnęłam zęby, nie robiłam kompletnie nic (ewentualnie bańki plus oklepywanie). Efekt jest taki, że każda kolejna infekcja ma łagodniejszy przebieg.

Nie wiem, co mnie jeszcze spotka. Być może, jak Machos, będę prosić na forum o wsparcie w ciężkich chwilach. Wiem jedno: nigdy, przenigdy nie będę już tak pochopnie sięgać po antybiotyki.

Jeszcze jedno. Machos pisze, że nie wyciągasz wniosków. Dziewczyno! Ucz się na naszych błędach! Kiedy wyciągniesz wnioski? Jak nafaszerujesz dziecko antybiotykiem, później kolejnym i jeszcze następnym, a może zaczniesz wyciągać wnioski, jak dziecko wyląduje w szpitalu pod tlenem i dostanie dożylnie podwójny antybiotyk, a Ty będziesz wyć z bezsilności? Nikomu tego nie życzę, ale tak właśnie odbywa się pseudoleczenie.

No i kolejny alarmujący wpis Machosa z 14 grudnia 2009 roku (odp. 95):

Moja żona panicznie boi się o Damiana, o ten jego kaszel. Zamówiła wizytę pani doktor, która osłuchała Damiana, usłyszała świsty w płucach, orzekła zapalenie płuc i jutro trzeba jechać do szpitala na RTG. No i może jeszcze go położą. Na pewno dorzucą leki. Mnie w domu jeszcze nie ma. Ludzie, to się dzieje naprawdę! Ja tę walkę przegrywam! Postraszyła jeszcze żonę, że na zapalenie płuc się umiera, no i gotowe. Ja tracę to wszystko, co do tej pory zrobiłem dla dziecka. Damian, owszem, kaszle, ale nie leci przez ręce. Chodzi po domu, bawi się. Przez telefon rozmawiałem z panią doktor, poniosło mnie, aż kobieta chce mi ściągnąć prokuratora do domu. Co ja mam robić? Zbierać badania, by po latach iść z tym do sądu, że mi dziecko wykończyli? Przecież wezmą mnie za wariata. Powiedzą, że to ja zaniedbałem jego zdrowie. Właśnie się dowiedziałem, że żona już mu podała Zinnat. Oczekuje ode mnie wsparcia, a ja nie umiem, nie potrafię. Mam jej współczuć? Robię, co mogę, ale co ja mogę zrobić?

W ostateczności infekcja Damiana, zablokowana dwoma antybiotykami, przeszła po tygodniu, ale nie na długo, bo już 4 stycznia 2010 roku (odp. 154) Machos pisze:

Nie napiszę nic nowego, bo Damian choruje znowu. Zaczęło się pierwszego stycznia, ale stopniowo. Na wieczór intensywne poty, w nocy kaszel z głębi oskrzeli, ciężko odrywający się krtaniowy, kaszel suchy również.

Tutaj w zasadzie nie można się dziwić, że organizm stara się remont, czym w istocie jest choroba infekcyjna, doprowadzić do końca.

Ta druga infekcja u Damiana minęła po tygodniu, ale już bez antybiotyków. Jedynie bańki i inne sposoby medycyny ludowej. 12 grudnia 2010 roku (odp. 249), czyli rok po pierwszej infekcji, Damian pisze:

Jestem najmłodszym piszącym Biosłonejczykiem. Mam na imię Damian, mam 9 lat. Poprosiłem tatę o napisanie kilku słów o sobie. Piję miksturę oczyszczającą każdego poranka. Polecam każdemu miksturę oczyszczającą. Dzięki niej jestem zdrowy i bardzo mało teraz choruję. Łatwiej mi się kaszle.

Lubię jeść słodycze, ale wiem, że co za dużo, to niezdrowo. Jem warzywa i mięso. Smakuje! Wiem, że chleb mi nie służy.

Kiedyś była taka koleżanka mojej mamy, która była lekarką. Pewnego razu zachorowałem i ona do mnie przyszła i dała mi sterydy dla dorosłych. Tata się pokłócił z nią przez telefon. W nocy po sterydach dla dorosłych źle się czułem. Łapałem się za serce, bo mnie bolało, a tata płakał. Na szczęście udało mi się wyjść z tej choroby dzięki miksturze oczyszczającej i mieszance ziołowej na drogi oddechowe.

Potem, przez prawie rok, są drobne infekcje, jak to u dzieci, ale 29 listopada 2011 roku (odp. 263) sam Damian, pod nickiem Ironman pisze:

Jestem chory i mam zapalenie krtani. W oskrzelach też mi rzęzi. Oddycham tak średnio. Czasami, zwłaszcza jak śpię, ciężej mi się oddycha. Ciężko mi wykrztusić flegmę, przez co mam czerwone, podrażnione gardło i mnie boli.

Choruję już od 10 dni. A dlaczego? Od jedzenia chleba i bułek. Jadłem co drugi dzień. Pamiętam, że tuż przed chorobą zjadłem dwie zapiekanki z serem żółtym i z keczupem. Po domu chodzę, nie leżę, nie mam gorączki. Tylko ten męczący kaszel.

To zaniepokoiło moje babcie, dziadka i mamę, którzy chcieli i chcą posłać mnie do lekarza. Ja sądzę, że lepiej nie iść do lekarza, bo leki mają skutki uboczne i się boję.

Jest oczywiste, że o szkodliwości jedzenia chleba uświadomił Damiana jego ojciec. Nie mniej jednak na uwagę zasługuje fakt, że Damian sam zauważył pogorszenie po zjedzeniu chleba i bułek, a już po zjedzeniu zapiekanki rozchorował się na dobre. Dlaczego zatem jadł te rzeczy, skoro wiedział, że mu szkodzą? No cóż, to pod wpływem babć, dziadka i matki, którzy pod nieobecność ojca podawali mu chleb, bułki, a w końcu zapiekankę. A dlaczego? Bo nie mogli, a nawet chyba nie chcieli uwierzyć, że produkty glutenowe mogą być przyczyną choroby. Czy ten przypadek przekonał ich? Jeszcze nie ten, gdyż jeszcze łudzili się, że to zwykły przypadek, no bo dlaczego nasz niby chleb powszedni miałby być szkodliwy? To nie może być prawdą, i już. Tak właśnie myślą zwykli zjadacze chleba, którzy wiedzy o zdrowiu nie mają nijakiej. Skutkiem tej niewiedzy i jakiegoś irracjonalnego uporu jest kolejny alarmujący wpis Machosa, wysłany w dniu urodzin Damiana, tj. 25 lutego 2012 roku (odp. 293):

Wreszcie znajduję trochę sił na opisanie sytuacji, w której znajdujemy się z żoną, Wiką (młodszą siostrą Damiana, przyp. JS) i chorującym Damiankiem. Trzy tygodnie temu zaczęło się bardzo ostro, więc przestrzegałem przed niefrasobliwym oszukiwaniem dziecka łakociami w trakcie oczyszczania, a tak stało się w przypadku Damianka. Niestety, sam dzieci nie wychowuję. Damian dostał tak silnej reakcji, ataków kaszlu podczas mojej nieobecności w domu, że trzeba było ratować obrzęk krtani w szpitalu, żeby się nie udusił.

Dużo by opisywać, co musieliśmy z żoną przejść, żeby wrócić ze stanem dziecka jako takim do stanu normalnego życia. W szpitalu oddzielić ziarno od plew. Żona między młotem – mną a kowadłem – jej matką. Nareszcie powoli udało mi się przekonać i ustalić, co dziecko ma jeść, żeby nie doszło do kolejnej przykrej reakcji. Dieta prozdrowotna to po prostu podstawa. Eliminacja, a nie dodawanie. Walka o to, żeby ewentualnie dać lek, ale nie przesadzać.

Damian od tygodnia, mimo brania leków przeciwbólowych mówi, że gardło ciągle go boli. Dostaje raz, albo dwa razy dziennie lek przeciwbólowy, a organizm, ten mądry organizm, i tak robi swoje, więc boli. Gdyby on był starszy, ale jako dziecku, trudno mu zrozumieć, że poprzez ból do zdrowia, dlatego jest ciężko.

Zasypia i mówi: – Boli. – Rano otwieramy oczy i słyszymy pierwsze słowa Damiana: – Boli. – Nie macie pojęcia, jak czekam, żeby to bolące gardło, krtań, tchawica, wreszcie wyropiały choć trochę, żeby mógł choć trochę sobie ulżyć, odkaszlnąć.

Z kolejnego wpisu, napisanego 6 godzin później (odp. 295), dowiadujemy się czegoś jeszcze:

...chore dziecko zjada na swoje dziesiąte urodziny kawałek tortu z cukierni, czyli tak naprawdę wielką niewiadomą. On nie jest zdrowy, tylko chory, więc najmniejszy kawałek świństwa może narobić bałaganu, a później... olaboga.

Każdy dzień to walka, a żona nie potrafi zrozumieć, że jest chory, więc nie powinien. Ale ma przecież urodziny. Ona sama niech je co chce. Może ma zdrowie, to niech je, ale po co dziecko ma się męczyć po »małym grzeszku« raz na tydzień, kiedy od trzech tygodni jest chore? Po takich grzeszkach znalazło się w szpitalu.

Ostatecznie matka Damiana przekonała się sama – odp. 385 z 20 grudnia 2013 roku:

Były momenty, że byłem bliski załamania, później przychodziły momenty olewania, zobojętnienia i wyczekiwania na odpowiednią chwilę, by działać. Piszę przede wszystkim o doświadczeniu życiowym sprzed dwóch lat, kiedy brałem byka za rogi.

Pół roku później, pod koniec sierpnia 2012 roku przyszła okazja, by pokazać, jak łatwo można dziecku zaszkodzić. Ja zostałem w domu, rodzina zaś pojechała na dożynki łowickie, a tam ciasta, obwarzanki, słodycze. Ledwie pod koniec maja wyszliśmy z bólu tchawicy (prawie cztery miesiące słuchania każdego dnia setki razy: – boli – boli! – boli!! – i jeszcze raz – boli!!! – a tu syn wrócił z »masakryczną rurą«. I to był przełom!

Moje wymowne milczenie starczyło za komentarz. Zacisnąłem w bólu zęby i czekałem walcząc ze sobą, by nie wybuchnąć, aż tu słyszę głos żony:

– Nie popełnię już nigdy więcej tego błędu, bo nie chcę, żeby on znowu cierpiał.

Od tamtego czasu Damian zdrowieje. Jeszcze nie jest zupełnie dobrze, ale jest na dobrej drodze. Ostatnio przeszedł infekcję dróg oddechowych, z której wyszedł bez leków.

Damian ma szczęście, że trafił mu się taki ojciec. Inne dzieci z podobną historią chorobową, które takiego szczęścia nie mają, pozostają zwykłymi zjadaczami chleba i dozgonnymi nabywcami leków i usług medycznych.

Najzdrowszy jest chleb niezjedzony. Niektórzy próbują zastąpić go chlebem bezglutenowym, jako mniejsze zło. Zło może i mniejsze, ale jednak zło. Trzeba bowiem zdać sobie sprawę z tego, co robi gluten w wyrobach glutenowych. No, co on może robić? Klei. Jeśli zatem jakiś wyrób mączny nie zawiera glutenu, to musi być sklejony czymś innym – jakimś innym klejem. Producenci najczęściej wykorzystują do tego celu kombinację gumy guar (E414) i gumy ksantowej (E415) z dodatkiem karboksymetylocelulozy (E466).

Niezłym wyjściem wydaje się być chleb z mąk bezglutenowych (gryczanej, jaglanej, ryżowej, ziemniaczanej), sklejanych zmielonym siemieniem lnianym i/lub jajkiem. Średniowieczne budowle na zaprawie z jajek stoją do dzisiaj, więc są one dobrze wypróbowanym lepiszczem.

Zamiennikiem chleba mogą być wafle ryżowe. Te co to sprawiają wrażenie, jakby się gryzło styropian. Ale niech tam – mogą stanowić substytut chleba, jeśli ktoś nie potrafi się od niego uniezależnić.

Od wielu lat pełnię rolę niby dietetyka dla moich pacjentów. Niby, ponieważ nie układam im jakichś wymyślnych diet, tyle głupich co szkodliwych, lecz doradzam im, co mają wyeliminować z diety, żeby nie kręcić się w kółko, jak pies za ogonem. Najczęściej doradzam im wyeliminowanie chleba i w ogóle produktów mącznych, szczególnie glutenowych. Jednym przychodzi to bardzo łatwo, ale tych jest najmniej. Najczęściej ludzie mają duże problemy z wyeliminowaniem tych do niczego niepotrzebnych im produktów. Pięć lat temu pomyślałem sobie: – A może by tak spróbować samemu obejść się bez chleba? Przekonałbym się na własnej skórze, czy to rzeczywiście takie trudne.

Jak pomyślałem, tak zrobiłem – przestałem kupować chleb. Niech się dzieje, co chce. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że już po czterech dniach przestało mi brakować chleba. Ale to nie wszystko, zdałem sobie bowiem sprawę, jak bezsensowne było dotychczasowe uzależnienie od chleba. A to kupiłem za dużo i sczerstwiał, a to kupiłem za mało i brakło na kolację, albo kupiłem w sam raz, ale był kiepskiej jakości i skwaśniał. Najgorzej jednak było przed weekendem, nie mówiąc już o świętach. Chleb szybko znikał z półek i trzeba było zadowolić się jakimś ohydnym zamiennikiem. Teraz mam z tym święty spokój. Dwa razy w tygodniu kupuję mięso i wędliny, do tego warzywa i nie panikuję, że nie będę miał co jeść. Zawsze mam. Wystarczy otworzyć lodówkę.

Od niejednego słyszę, że to nie dla niego, bo za drogo. Może na początku tak jest, gdy mamy żołądek rozepchany chlebem, ale on szybko się obkurcza i je się niewiele, a to znaczy, że tanio. Jednak warunkiem podstawowym jest jakość mięsa i wędlin. Jeśli pochodzą one z hipermarketów, to nie zawierają zbyt dużo mięsa, jeśli w ogóle je zawierają. Było niegdyś takie staropolskie przysłowie: „Tanie mięso psy jedzą.” Było, bo teraz psy jedzą karmę, zaś z mięsa dla psów robi się tanie kiełbasy i sprzedaje w hipermarketach.

My mamy to szczęście, że możemy, na razie, kupować pełnowartościowe mięso i wyroby mięsne z pewnych źródeł, w każdym razie pewniejszych od hipermarketów. Możemy kupić od znajomego rolnika, ewentualnie na bazarze, a w ostateczności w małych sklepikach firmowych. Wyroby te są pozornie droższe niż te z hipermarketów, ale tylko pozornie, bowiem tak naprawdę w hipermarketach wcale nie kupujemy taniego mięsa, tylko przepłacamy za dodawaną doń wodę. To samo dotyczy kiełbas i innych wyrobów – każą sobie słono płacić za wypełniacze, zagęszczacze, stabilizatory, dodatki smakowe i zapachowe, imitujące zapach dymu. Ponieważ wszystko to jakoś musi się trzymać kupy, stosuje się kleje spożywcze, najczęściej gluten.

Kolejny pretekst, którego nagminnie chwytają się zwykli zjadacze chleba, żeby tylko z tego chleba nie zrezygnować, to rzekoma niemożność zastąpienia chleba w kanapkach do pracy bądź do szkoły. Fakt – w kanapkach chleba nie sposób zastąpić, ale można zastąpić kanapki plastikowymi pojemnikami na mięso, kaszę, surówkę, co tam komu się spodoba. Wtedy kolejna wymówka – brak czasu. Cóż mogę na to odpowiedzieć? – Zdrowie na własne życzenie można mieć albo stracić.

Autor: Józef Słonecki