Bioenergia jest energią, bioplazma zaś materią. Osobno istotny wpływ wywierają jedynie w skali kosmicznej, natomiast w skali ziemskiej ich oddziaływanie jest tak niewielkie, że nie można wykryć go nawet najczulszymi instrumentami pomiarowymi.
Organizmy żywe nauczyły się wykorzystywać dla swoich potrzeb bioenergię i bioplazmę jednocześnie. W organizmie ludzkim twór ów nazywany bywa ciałem eterycznym, ciałem astralnym, sobowtórem energetycznym, duchem ciała fizycznego, duchem podświadomości bądź po prostu duszą. Nazwa ciało energetyczne jako połączenie ciała, a więc materii, i energii wydaje się najlepiej odzwierciedlać charakter tego tworu, będącego nierozerwalnym połączeniem bioplazmy i bioenergii.
Szkielet ciała eterycznego tworzy niestabilna bioplazma spojona bioenergią. Jest to możliwe dzięki temu, że bioplazma ma zdolność sterowania bioenergią, może ją bowiem magazynować, kumulować, blokować, rozpraszać, nadawać kierunek przepływu, przekazywać na dowolną odległość.
W ciele fizycznym ciało energetyczne steruje wewnętrznym przepływem bioenergii oraz emanacją jej na zewnątrz w postaci tak zwanej aury. Ponadto ciało energetyczne steruje pozyskiwaniem bioplazmy z wdychanego powietrza, zjadanego pożywienia i wypijanych płynów. Trzeba bowiem wiedzieć, że pewne ilości bioplazmy są wciąż zużywane na podstawowe funkcje życiowe, przede wszystkim do kontaktu organizmu za pomocą ciała energetycznego ze światem zewnętrznym, toteż systematyczne uzupełnianie bioplazmy ma fundamentalne znaczenia dla prawidłowego funkcjonowania organizmu jako całości.
Tak zwany wampiryzm energetyczny nie polega na kradzieży bioenergii, na co wskazywałby nazwa, gdyż energia ta jest wszechobecna w naszym otoczeniu, toteż taka kradzież byłaby pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Określenie tego procederu wzięło się od energii subtelnej, jak się czasami, zupełnie niepoprawnie nazywa bioplazmę, bardziej bowiem poprawna nazwa to materia subtelna. W rzeczywistości zatem wampiryzm energetyczny to kradzież bioplazmy, a więc materii, nie zaś energii.
Wampirami energetycznymi, czyli złodziejami bioplazmy, są zazwyczaj żywi ludzie. Z reguły są to oportuniści o silnej osobowości, których organizmy bez trudu mogą wyprodukować dostateczną ilość bioplazmy, ale wolą zabierać ją innym, jeśli tylko nadarzy się okazja. W tym miejscu warto podkreślić, że dzieje się to niezależnie od woli wampirów energetycznych, którzy zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że ściągają od innych bioplazmę.
Znamienne, że ofiarami wampirów energetycznych nie padają osoby zdrowe, dla których ubytek niewielkiej ilości bioplazmy nie robi większej różnicy. Ich organizmy emanują silne pole bioenergetyczne, tworzące szczelny kokon energetyczny, który skutecznie chroni przed kradzieżą bioplazmy. Ofiarami wampirów energetycznych padają osobniki słabe (chorzy oraz noworodki i niemowlęta), których kokon energetyczny jest podziurawiony bądź zbyt cienki, by skutecznie mógł chronić przed wampiryzmem energetycznym, a faktycznie kradzieżą bioplazmy.
Ciało energetyczne posiada szereg osobliwych właściwości. Jedną z nich jest zdolność częściowego, a w szczególnych przypadkach nawet całkowitego opuszczenia ciała fizycznego. Jednak przypadki takie należą do rzadkości, a więc nie są dobrym przykładem zależności pomiędzy ciałem energetycznym a zdrowiem. Z tego względu nie będziemy bliżej zajmować się tym zagadnieniem.
Do typowych funkcji ciała energetycznego należy komunikowanie się z innymi ciałami energetycznymi poprzez wysyłanie w ich kierunku wstęgi bioplazmy. Właściwości owych wstęg trafnie ujął Mesmer w punkcie 13. swojej doktryny: „W trakcie doświadczeń obserwuje się przemieszczanie się materii, której subtelność przenika przez wszystkie ciała bez jakiejkolwiek straty swej aktywności.”
W czternastym punkcie swojej doktryny Mesmer opisuje kolejną osobliwość bioplazmy: „Działanie jej odbywa się na wielkich odległościach bez pośrednictwa jakichkolwiek innych ciał.” Szereg eksperymentów przeprowadzonych w drugiej połowie XX wieku potwierdza, że jest możliwa bioenergoterapia (oddziaływanie organizmu na organizm) na dowolną odległość.
Ciało energetyczne jest bytem, a więc czymś, co istnieje w sposób autonomiczny, w dużej mierze niezależny. Tym niemniej jest ono nie tylko ściśle związane z ciałem fizycznym, ale także jest bezpośrednio odeń zależne. Toteż niezbędna jest jakaś komunikacja obu tych ciał. Ze strony ciała fizycznego rolę tę pełni podświadomość, której cechy są niemalże tak osobliwe, jak właściwości ciała energetycznego.
Przyjmuje się, że podświadomość ma mentalność dwuletniego dziecka. Coś tam rozumie, ale łatwo można wmówić mu praktycznie wszystko. Dobrze widać to w hipnozie, notabene jakimś dziwnym trafem odkrytej przez Mesmera – prekursora bioenergoterapii.
Trans hipnotyczny to rodzaj snu, w którym uśpiona jest jedynie świadomość hipnotyka, w związku z czym hipnotyzer ma bezpośredni dostęp do jego podświadomości, której, jak wiadomo, można wmówić niemalże wszystko. Popularnym pokazem hipnozy estradowej jest wmówienie podświadomości hipnotyka, że to co je nie jest cebulą, lecz smacznym bananem. I rzeczywiście – hipnotyk zajada cebulę nie tylko się nie krzywiąc, ale wyraźnie widać, że bardzo mu ona smakuje.
Bardziej zaawansowanym pokazem hipnozy scenicznej jest tak zwany most kataleptyczny. W pokazie tym hipnotyzer wmawia podświadomości hipnotyka, że jego ciało jest sztywne jak deska. I rzeczywiście – po tej sugestii ciało hipnotyka zachowuje się jak deska. Można położyć je na dwóch krzesłach – na jednym głowa, na drugim nogi. Można nawet na nim usiąść, mimo to hipnotyk nie odczuwa bólu ani zmęczenia.
W psychologii klinicznej i hipnoterapii skłania się podświadomość hipnotyka do nieodczuwania bólu, a nawet do zmiany osobowości w leczeniu zaburzeń nerwicowych oraz lękowych i w terapii niektórych uzależnień.
W kryminalistyce hipnozę stosuje się w celu przypomnienia sobie jakiegoś szczegółu, który umknął świadomości hipnotyka, ale został zarejestrowany przez podświadomość, która ma zdolność rejestrowania mnóstwa szczegółów poza świadomością.
Osobliwym przykładem podatności podświadomości na sugestię, i zarazem wpływu podświadomości na funkcjonowanie organizmu, jest efekt placebo (łac. placebo – spodobam się). W tym „leczeniu” podaje się „lek” niebędący lekiem. Ma on wszelkie atrybuty prawdziwego leku – wygląd, zapach, smak, konsystencję, a nawet nazwę, ale w swoim składzie nie zawiera żadnej substancji farmakologicznej. Nie powinien zatem wywierać jakiegokolwiek wpływu leczniczego, a jednak wywiera. Chorym poprawia się nie tylko samopoczucie, ale niejednokrotnie łagodnieją, a nawet znikają objawy chorobowe. Często notuje się też poprawę wyników krwi, na przykład poziom erytrocytów, leukocytów bądź cholesterolu.
Szereg badań nad tym niewytłumaczalnym zjawiskiem wykazuje, że w wywołaniu efektu placebo dużą rolę odgrywa forma podania tego rzekomego leku. Na przykład zastrzyki placebo wywołują silniejszy efekt, aniżeli tabletki albo krople. Jednak najsilniejszy efekt placebo wywołują terapie zabiegowe. Typowym przykładem jest usunięcie migdałków, które rzekomo stanowią źródło zakażenia paciorkowcami. W dawniejszych czasach popularne było usuwanie okrężnicy u pacjentów z epilepsją. W obu przypadkach następuje wyraźna poprawa stanu zdrowia, mimo usunięcia prawidłowo funkcjonującego organu.
Ważna w uzyskaniu efektu placebo jest także nazwa leku. Im bardziej jest ona dziwna, a więc tajemnicza, tym silniejszy efekt placebo. Dobrze sprawdzają się leki posiadające skomplikowane, łacińskie bądź egzotyczne nazwy. W średniowieczu pożądany efekt placebo uzyskiwano stosując zasadę: ante patientum latina lingua est (przed pacjentami używaj łaciny).
Niezwykle ciekawa jest osobliwość podświadomości wywierająca efekt nocebo (łac. nocebo – będę szkodzić). Jest to w zasadzie odwrotność efektu placebo, bowiem u chorych występują objawy niepożądane leku, widniejące na ulotce, np: nudności, wymioty, bóle głowy, senność, bezsenność, drętwienia, świąd skóry, lęki, tachykardia, biegunka, wysypka, obrzęki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pacjent tak naprawdę żadnego leku nie zażył, tylko placebo.
W skrajnych przypadkach nocebo może przyśpieszyć, a nawet spowodować śmierć. Typowym przykładem jest zgon w przewidzianym terminie, tj. sytuacja, gdy lekarz informuje chorego, że jego dni są policzone. Daje mu dajmy na to trzy miesiące, no i po tych trzech miesiącach chory posłusznie umiera. Tymczasem nie ma jakichkolwiek medycznych podstaw pozwalających tak precyzyjnie przewidzieć moment zgonu. Jedynym wyjaśnieniem tego fenomenu jest rola podświadomości, która da sobie wmówić najdziwniejsze rzeczy. Historia zna mnóstwo przypadków, skrzętnie skrywanych, gdy lekarz postawił komuś diagnozę, na jej podstawie zawyrokował czas zgonu i chory posłusznie w tym czasie zmarł, jednak sekcja zwłok wykazała, że diagnoza postawiona była błędnie, a więc obiektywnej przyczyny zgonu nie było.
Bywają też przypadki odwrotne, gdy pacjent nie godzi się na śmierć według przewidywań lekarza. Diagnoza, że jego dni są już policzone nie dobija go, lecz, przeciwnie, mobilizuje do walki o zdrowie (do którego zazwyczaj do tej pory nie przywiązywał należytej wagi). Jest mnóstwo udokumentowanych dowodów, że ludzie ci często żyją jeszcze długo, długo z chorobą, albo zdrowieją.
Można zatem bez większej przesady stwierdzić, że praktycznie nie ma rzeczy, której nie potrafiłaby nasza podświadomość. Dlatego tak ważne jest, co jej sami wmówimy bądź inni, za naszym pośrednictwem, mogą jej wmówić. W bioenergoterapii nazywa się to podatnością. Tutaj obowiązuje prosta reguła: jeśli ktoś przychodzi do bioenergoterapeuty z przekonaniem, że mu to pomoże, to mu pomoże, jeśli zaś uważa, że mu nie pomoże, to niech nie przychodzi, bo mu nie pomoże. Taka jest siła podświadomości.
Jest ryzykowne dla autora literatury popularnonaukowej zajmowanie się duchami. I to na dodatek w sposób rzeczowy. Najwygodniej przyznać niedowiarkom, że one nie istnieją, i mieć problem z głowy. Tyle że to nieprawda, bowiem duchy istnieją, i to całkiem realnie. Pewnie zapytacie teraz, czy autor spotkał się z nimi, skoro z takim przekonaniem zapewnia o ich istnieniu. Odpowiedź jest twierdząca; wiem o czym piszę. Dlatego muszę napisać wszystko, co wiem na ten temat. Jestem to winien czytelnikom, bowiem bez tego opis wpływu bioenergii i bioplazmy na nasze zdrowie byłby obarczony konformistyczną luką.
Duchy, o których mowa, to nie żadne demony z piekła rodem. Nie są to także związane z nadświadomością dusze. To po prostu oddzielone od ciała fizycznego ciała energetyczne, istniejące jako niezależne byty. Do takiego odłączenia dochodzi podczas nagłej, niespodziewanej śmierci. Na ułamek sekundy przed nią wyłącza się świadomość, zaś kontrolę przejmuje podświadomość. Ci, którym udało się uniknąć śmierci wiedzą, że nie byli wtedy sobą, przynajmniej świadomie. W tym ułamku sekundy zobaczyli całe swoje życie, zapisane w najdrobniejszych szczegółach w zakamarkach podświadomości. Zobaczyli je, jakby oglądali film autobiograficzny, ze sobą samym w roli głównej.
Niedoszłe ofiary niechybnej śmierci nie mogą się nadziwić, kiedy wykonali uskok, który uchronił ich przed niechybną śmiercią, bo że ów uskok wykonali świadczy fakt, że znaleźli się w innym miejscu, poza strefą zagrożenia. Nie mogą zrozumieć, jak to się stało. Czy to ręka opatrzności objawiła swoją obecność? Wyjaśnienie jest bardziej przyziemne. To podświadomość, która w ekstremalnych warunkach potrafi wyzwolić z organizmu sprawność fizyczną, z której nawet nie zdajemy sobie sprawy.
Nie zawsze drzemiąca w organizmie potencjalna wydolność ciała fizycznego może zrealizować polecenie podświadomości, co kończy się śmiercią, najpierw kliniczną, następnie biologiczną. Inaczej jest z ciałem energetycznym, które polecenie podświadomości zwykło realizować błyskawicznie, nawet wyskoczyć z ciała fizycznego.
Nielicznym przypadkom udaje się przeżyć śmierć kliniczną i powrócić do żywych, zanim nastąpi nieodwracalna śmierć biologiczna ciała fizycznego. W ich opowieściach często pojawia się wątek o przebywaniu poza ciałem. Obserwowali wówczas wszystko, co się z ich ciałem fizycznym dzieje – ratowników, lekarzy, cały proces reanimacji, ale z boku, czasami z góry, w każdym razie niejako spoza siebie. Znamienne, że nie czuli związku ze swoim ciałem fizycznym i wcale im to nie przeszkadzało. Nie czuli trwogi przed tym, co ma nadejść. Byli po prostu samodzielnym bytem, niezwiązanym z ciałem fizycznym, i było im z tym dobrze.
W procesie przywracania funkcji życiowych ciała fizycznego następuje ożywienie ściśle z nim związanej podświadomości, która przywołuje ciało energetyczne, by powróciło na swoje miejsce, a więc do ciała fizycznego. Wiele osób, które przeżyły śmierć kliniczną twierdzi, że uczynili to niechętnie. Nie chcieli, ale musieli, bo „coś” im kazało, wbrew ich woli.
Duchy to ludzkie ciała energetyczne, które z jakiegoś powodu opuściły ciało fizyczne przed śmiercią i stały się samodzielnymi bytami. Ich mentalność jest na poziomie rocznego dziecka, więc to raczej instynkt niż świadomość. Nie zdają sobie sprawy ze związku z ciałem fizycznym, z którego pochodzą. Jedynym czynnikiem łączącym je z rodzimym ciałem fizycznym jest podświadomość, która ginie w momencie śmierci biologicznej. Wówczas odchodzą.
Duchy błąkają się po okolicy. Nie mają żadnego celu. Jedyne, co je charakteryzuje, to dziecięca ciekawość. Wszystko chciałyby zobaczyć, ale nie mają oczu. Używają do tego bioplazmy, z której są zbudowane. Taki sposób postrzegania jest odmienny od patrzenia oczami, do których trafia światło odbite od przedmiotów, bowiem polega na wysyłaniu bioplazmy w kierunku obserwowanego obiektu, co w konsekwencji powoduje ubytek bioplazmy, czyli de facto ciała energetycznego, które, niezasilane przez ciało fizyczne, powoli zanika, aż w końcu rozpływa się w nicości, czyli wraca tam, skąd pochodzi – do przepastnych przestrzeni wypełniających atomy.
Niektóre duchy zachowują mocny instynkt przetrwania, toteż starają się uzupełniać traconą bioplazmę. Nie mają lekko, bowiem jedynym jej źródłem są organizmy żywych ludzi, które posiadają mechanizmy chroniące je przed kradzieżą bioplazmy, głównie silne pole energetyczne otaczające organizm na kształt kokonu, a także podświadomość, która w razie potrzeby potrafi wzmocnić i uszczelnić ów ochronny kokon. W takich przypadkach duchy są bezsilne, dlatego poszukują osobników ze słabym polem energetycznym, którym mogą uszczknąć nieco niezbędnej im do istnienia bioplazmy. Niedużo, ale zważywszy, że ludzie ci i tak są już słabi, kradzież choćby najmniejszej ilości bioplazmy wyraźnie odbija się na ich zdrowiu.
Niektóre duchy potrafią dogadać się z podświadomością ofiary i za jej zgodą podkradać bioplazmę ludziom zdrowym. Robią to we śnie, kiedy świadomość jest wyłączona i całą kontrolę nad funkcjonowaniem organizmu przejmuje podświadomość. Proces ten zwie się zmorą nocną albo senną marą. Ofiara mgliście przypomina sobie sen, w którym coś ciężkiego siedziało jej na piersiach. Czasami budzi się zlana potem. Nazajutrz ofiara czuje się słaba, zmordowana. Jeśli jest to osoba zdrowa, to jej organizm szybko uzupełnia ubytki bioplazmy i jeszcze tego dnia nie ma śladu po nocnym incydencie, natomiast jeśli ofiara jest osobą chorą, to ubytek bioplazmy wywoła u niej znaczne pogorszenie stanu zdrowia.
Zazwyczaj duchy zadowalają się jednorazowym podkradnięciem bioplazmy, a potem gdzieś sobie odchodzą, ale bywają przypadki, że jakiś duch szczególnie upodoba sobie jedną ofiarę. Zdrowej osobie takie conocne podkradanie bioplazmy niewiele zaszkodzi. Jedynie każdego ranka będzie zmordowana, jakby całą noc ciężko pracowała, ale szybko dojdzie do siebie, przeważnie przed południem. Inaczej jest w przypadku osoby chorej, której organizm nie jest w stanie szybko uzupełnić ubytków bioplazmy. Taka osoba będzie słabła z dnia na dzień i – jeśli natrętny duch nie odejdzie, albo nie zostanie odgoniony – może nawet umrzeć.
Najbardziej duchom morowym odpowiadają osoby silne i zdrowe, bowiem od nich mogą pobierać solidne porcje bioplazmy. Czasami nabiorą jej tak dużo, że niemalże się materializują, a więc stają się widoczne. W dzień ich nie widać, ponieważ ciało energetyczne ma barwę delikatnej mgły, za to w nocy opite bioplazmą duchy co pewien czas ukazują się ludziom jako niewyraźny, białawy zarys ludzkiej postaci, przebiegającej przez drogę, albo przechodzącej przez zamknięte drzwi.
Duchy, które mają mentalność małego dziecka, uwielbiają się bawić, więc jeśli mają nadwyżkę bioplazmy, zabawiają się przesuwając różne przedmioty. Największą frajdę sprawia im robienie hałasu. Takie duchy zwane są duchami hałasującymi.
Duchy hałasujące nie są jakoś szczególnie złośliwe, ale dla zabawy lubią postraszyć. Mają z tego niezły ubaw. Jeśli nie zwraca się na nie uwagi, szybko się nudzą i odchodzą, ale jeśli zauważą, że ktoś boi się ich wygłupów, to swawolą bez umiaru.
Na szczęście istnieje wiele skutecznych sposobów odganiania duchów morowych, bo tak były niegdyś nazywane. Są to stare sposoby, i mimo że mogą wydawać się dziwne, to jednak działają. Składają się na nie magiczne zaklęcia, gesty i przedmioty, które same w sobie żadnych magicznych właściwości nie mają. Ich zadaniem jest przekonanie podświadomości o konieczności ochrony przed złymi dla nas, bo kradnącymi cenną bioplazmę, duchami. Czosnek zawieszony obok łóżka chroni przed złymi duchami, ale nie każdego, a jedynie tego, który wierzy, że czosnek zawieszony obok łóżka chroni przed złymi duchami. Dlaczego akurat czosnek? Czy jego zapach odstrasza złe duchy? Bynajmniej. Zapach czosnku przypomina i utwierdza w przekonaniu, że żadna zmora do nas przyjść nie może, bo jesteśmy dobrze chronieni. Jeśli jest w tym jakaś magia, to raczej niemagiczna – przyziemna, czyli zwyczajna psychologia.
Zadziwiająco precyzyjnie istnienie duchów wyjaśnia hawajska huna. Była to wiedza tajemna na pograniczu religii, okultyzmu i magii, dostępna dla wąskiej grupy wtajemniczonych kahunów. Nazwa powstała z połączenia dwóch hawajskich słów ka (strażnik) i huna (tajemnica), co dowodzi, jak wielką wagę kahuni przywiązywali do utrzymania powierzonej im wiedzy w sekrecie. Kahunów obowiązywał absolutny zakaz zapisywania zaklęć, rytuałów i innych praktyk magicznych, gdyż takie zapiski mogłyby wpaść w niepowołane ręce, za co na kahunę niechybnie spadała klątwa bogów, a tego dawni Hawajczycy lękali się najbardziej. Kahuni po prostu swoją olbrzymią wiedzę przechowywali w swoich głowach. Jeśli kahuna za życia zapomniał jakieś zaklęcie, to było ono bezpowrotnie utracone, a gdy umierał – całą swoją wiedzę zabierał do grobu, chyba że przed śmiercią zdążył przekazać ją następcom.
Nauka tej wiedzy tajemnej rozpoczynała się we wczesnym dzieciństwie i trwała bardzo długo. Uczniami były dzieci mistrza, albo dzieci jego krewnych bądź sąsiadów. Proces nauczania polegał na tym, że uczniowie przebywali w pobliżu nauczyciela – spali w jego domu, jedli z nim, pomagali w odprawianiu rytuałów religijnych, no i oczywiście rozmawiali. W ten sposób poznawali jego specyficzny sposób myślenia oraz umiejętności. Po około dziesięciu latach takiej praktyki uczeń stawał się kimś w rodzaju czeladnika, czyli kandydatem na mistrza. Następnie kandydata czekał dwudziestoletni okres poznawania zaklęć, formułek, gestów i rytuałów magicznych, w tym także najciekawszą i bodaj najtrudniejszą sztukę zniewalania duchów. Potem pozostało mu już tylko czekać na śmierć swojego mistrza, by odziedziczyć po nim niewolnicze duchy oraz tytuł kahuny.
Według huny, człowiek posiada trzy dusze: ku (duszę podświadomości, zawiadującą ciałem), lono (duszę świadomości, zawiadującą jaźnią) oraz kane (duszę nadświadomości, zawiadującą kontaktami ze Stwórcą). Najniższa dusza, czyli dusza podświadomości, jest bardzo ograniczona intelektualnie i można ją kontrolować po wprowadzeniu w trans.
Po śmierci dusza podświadomości może opuścić ludzkie ciało i funkcjonować jako samodzielny byt, czyli duch, którego można zatrzymać przy sobie, czyli zakląć, jeśli oczywiście zna się stosowne magiczne rytuały i zaklęcia.
Każdy kahuna miał co najmniej jednego zaklętego ducha, którego wykorzystywał w obrzędach magicznych. Niektórzy mieli dwa, a nawet trzy. Najczęściej dziedziczyli je po innym kahunie, chociaż, mając odpowiednie kwalifikacje, kahuna mógł wyłapać błąkające się „bezpańskie” duchy i sprawić, żeby były mu posłuszne.
W dawnych czasach na Hawajach jeńcom wojennym przed egzekucją kahuni podawali silne środki halucynogenne, by uśpić w nich dusze świadomości, a następnie wydawali ich duszom podświadomości polecenie, by po śmierci odłączyły się od swojego ciała i jako duchy pełniły obowiązki stróżów świątyń.
Kahuni utrzymywali swoją wiedzę w tajemnicy nie tylko przed światem, ale także przed innymi kahunami, toteż przez stulecia powstało kilka specjalizacji kahunów – widzenie na odległość, uzdrawianie, chodzenie po ogniu i ledwo zastygłej lawie, przewidywanie i zmienianie przeszłości, jeśli była zła, czytanie w myślach, kontrolowanie pogody i zachowania zwierząt, wskrzeszanie zmarłych, a także uśmiercanie żywych. Rzadko który kahuna posiadał wszystkie te umiejętności, ale każdy potrafił zabić człowieka, nasyłając nań posłuszne mu duchy. Większość kahunów nigdy tego nie robiła, a jeśli już, to w obronie własnej. Istniała jednak grupa kahunów ana-ana, specjalizujących się właśnie w tym.
Kahuni ana-ana byli kimś w rodzaju mścicieli. Jeśli ktoś doznał krzywdy i nie potrafił dojść sprawiedliwości drogą prawną, to mógł zemścić się na sprawcy, wykupując u ana-ana modlitwę śmierci. Jeśli ana-ana przyjął zlecenie, kazał dostarczyć sobie wykwintny posiłek oraz kilka włosów i jakąś część odzieży przyszłej ofiary. Zleceniodawca zanosił zamówione rzeczy do ana-ana, ale nie wnosił ich do domu, lecz kładł na ziemi przed domem, by ciekawscy, którzy wkrótce się zbierali, mogli obserwować ceremoniał, który niebawem miał się odbyć. Dzięki temu spektaklowi przyszła ofiara szybko dowiadywała się, co ją czeka.
Kahuni doskonale zdawali sobie sprawę, że uśmiercić przez magię można tylko tego, kto ma głębokie poczucie winy, wynikające z wyrządzenia komuś krzywdy. Poczucie winy bowiem to kompleks, który odcina duszę świadomości od duszy nadświadomości, dzięki czemu dusza podświadomości zostaje przygotowana na zasłużoną karę. Bez poczucia winy podświadomość ofiary doskonale radzi sobie z duchami i łatwo odpiera ich ataki. Wieść o zamówieniu modlitwy śmierci zmuszała ofiarę do przemyślenia swojego czynu, który u pokrzywdzonego wywołał chęć zemsty. Było tylko kwestią czasu, by ofiara zaczęła żałować swego czynu, wpadając w kompleks poczucia winy.
Ana-ana ładował leżące na ziemi jedzenie maną, czyli bioplazmą, następnie przywoływał swoje niewolnicze duchy i kazał im się pożywić. Duchy, rzecz jasna, nawet nie tknęły jedzenia, a jedynie pobrały z niego manę, co bardzo je wzmocniło. Następnie ana-ana rozpoczynał modlitwę śmierci.
Modlitwa śmierci nie była modlitwą, w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Był to zestaw magicznych zaklęć, wypowiadanych rozkazującym tonem, skierowanych do duchów. Nazwę temu obrzędowi nadali biali przybysze, którzy nie znali języka hawajskiego, więc naładowanie jedzenia maną skojarzyli z pobłogosławieniem, toteż zaklinanie duchów, konsekwentnie, nazwali modlitwą.
Na wstępie ana-ana przypominał swoim niewolniczym duchom, że jest ich panem, więc muszą być mu posłuszne. Upewniwszy się, że ma panowanie nad swoimi duchami niewolniczymi, ana-ana przekazywał duchom niewolniczym instrukcje, co mają robić, gdy dopadną ofiarę, do której ich wyśle. Powtarzał to wiele razy, niczym refren pieśni, gdyż u duchów krucho z pamięcią, więc wszystko trzeba im tłumaczyć powielekroć, jak dzieciom. Upewniwszy się, że duchy pojęły przekazywane im instrukcje, ana-ana zabierał jadło, włosy i część odzieży ofiary do swojego domu, by tam bez świadków spożyć posiłek, ale wpierw użył go do zabezpieczenia się przed ewentualnym atakiem własnych duchów niewolniczych.
W domowym zaciszu ana-ana wreszcie mógł posilić się jedzeniem dostarczonym przez zleceniodawcę, ale zanim się do tego zabrał, udzielał duchom ostatniej instrukcji, mającej na celu ochronę samego siebie, na wypadek, gdyby jego własne duchy niewolnicze miały zwrócić się przeciwko niemu. Duchy nie rozpoznają ludzi po imionach. Nic im one nie mówią. Za to bezbłędnie potrafią odnaleźć człowieka, idąc po tropie nici bioplazmy, którą każdy z nas pozostawia. Ana-ana kazał duchom rozpoznać nić bioplazmy, pozostawioną przez zleceniodawcę w pożywieniu i wyjaśniał im:
– To nie ja was wysyłam tam, gdzie teraz podążycie. To ten, który przyniósł strawę chce, byście zrobili to, co macie zrobić. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Ja tylko naładowałem tę strawę maną, ale zrobiłem to dla was, byście miały siłę zrobić to, co macie zrobić. Zapamiętajcie: wysłał was ten, który przyniósł strawę. Nie ja.
Na koniec ana-ana posyłał duchy pod wskazany adres, którego sam nie znał. Nie musiał, a nawet wolał nie wiedzieć, kim jest ofiara, żeby niepotrzebnie nie obciążać swojego sumienia. Duchom także taka wiedza nie jest do niczego przydatna, bowiem duchy nie potrafią odnaleźć jakiegoś miejsca, podobnie jak nie potrafi tego roczne dziecko. Za to potrafią bezbłędnie odnaleźć człowieka, podążając za śladem jego nici bioplazmy, niczym po nitce do kłębka. Do tego celu doskonale nadają się włosy oraz część odzieży. Ana-ana prezentował duchom włosy i część odzieży ofiary, dostarczone przez zamawiającego modlitwę śmierci, a kiedy złapały trop, kazał dopaść człowieka i zabić go.
Wieść o tym, że odbył się obrzęd modlitwy śmierci, lotem błyskawicy obiegała okolicę, więc zazwyczaj, gdy duchy znalazły ofiarę, ona już wiedziała, już się bała, już opanowywał ją kompleks poczucia winy – słabła. Duchy, odpowiednio poinstruowane, czekały w pobliżu, aż duch podświadomości ofiary opadnie z sił i stanie się bezbronny. Wówczas, mając nadwyżkę siły życiowej, otrzymanej od swego pana, duchy wchodziły w ciało ofiary.
Po wniknięciu w ciało człowieka, duchy modlitwy śmierci wysysały zeń cały zapas siły życiowej, skazując swoją ofiarę na niechybną śmierć.
Wyciąganie many (siły życiowej) z ofiary trwało przeważnie 3 dni. Charakterystyczną zapowiedzią śmierci był bezwład, który zaczynał się od nóg, następnie obejmował biodra, brzuch, wreszcie splot słoneczny. Gdy dochodził do serca – człowiek umierał.
Po wykonaniu zadania, duchy opuszczały martwe już ciało i wracały do swego pana. Wówczas ana-ana kazał im zabawić się, żeby w zabawie zużyły nadwyżki many. Zabawa trwała czasami kilka dni, w czasie których duchy przenosiły różne przedmioty, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i bałaganu. Przeszkadzało to ich panu, więc często wychodził z domu na całe dnie. Pod nieobecność gospodarza duchy czyniły jeszcze większy hałas, który słyszeli sąsiedzi i przechodnie.
Ofiara mogła uniknąć śmierci od napuszczonych na nią duchów, ale było to kosztowne, należało bowiem wynająć kahunę potężniejszego od kahuny ana-ana, który zesłał na ofiarę swoje duchy niewolnicze. Kahuna, który przyjął zlecenie uratowania ofiary modlitwy śmierci, starał się sprawę rozwiązać polubownie. Siadał przy łóżku umierającego i podejmował rozmowę z duchami, które opanowały jego ciało. Wyciągał z nich informację, jakie instrukcje otrzymały od swego pana w obrzędzie modlitwy śmierci. Przede wszystkim chciał wiedzieć, co mają zrobić, gdy ich ofiara umrze – bezzwłocznie powrócić do swego pana, czy też pozostać przy zwłokach przez dłuższy czas.
Jeśli duchy otrzymały instrukcję natychmiastowego powrotu do swego pana, gdy tylko ustaną funkcje życiowe ofiary, czyli dojdzie do śmierci klinicznej, kahuna czekał spokojnie. Gdy tylko duchy odeszły, ładował nieboszczyka swoją własną maną i ożywiał, czyli (z punktu widzenia obserwatora) wskrzeszał go z martwych.
Zgoła inaczej postępował kahuna, gdy od duchów dowiedział się, że otrzymały instrukcję: zaczekać na śmierć biologiczną ofiary. W tej sytuacji kahuna był zmuszony użyć innego podstępu. Otóż, wykorzystując łatwowierność duchów, przekonywał je, że ten, który je wysłał, to skończony drań i nikczemnik, podczas gdy ofiara, w której ciele teraz przebywają, jest czysta i niczemu niewinna, więc nie mogą dopuścić się tak haniebnego czynu, jak uśmiercenie jej. On, kahuna, też jest dobry, i dlatego napełnia je swoją własną maną po to, żeby miały siłę dopaść tego niegodziwca, który je tu wysłał, i bezzwłocznie zabić go.
Kahuna dobrze wiedział, że numer z wywołaniem kompleksu winy w tym wypadku nie przejdzie, bowiem ani żądny zemsty zleceniodawca, ani tym bardziej profesjonalny ana-ana poczucia winy mieć nie będą. Tutaj potrzebne było błyskawiczne działanie, oparte na przemożnej sile many – siły życiowej, która potrafi także uśmiercić. Potężniejszy od ana-ana kahuna miał tej siły bardzo dużo, więc jej nie skąpił, tylko cały jej zapas przelał na duchy.
Duchy odwetowe, bo taką rolę teraz pełniły, dopadały zleceniodawcę modlitwy śmierci i bez zbędnych ceregieli zabijały go. Świadkowie widzieli tylko, jak ofiara chwytała się za gardło, z ust zaczęła toczyć pianę, a chwilę potem padała martwa. Postronni nie wiedzieli, dlaczego duchy odwetowe dopadały zleceniodawcę, a nie kahunę ana-ana. Nie wiedzieli bowiem, że poza oficjalnym obrzędem modlitwy śmierci ana-ana zaklinał duchy na osobności, zabezpieczając się tym sposobem przed ewentualnym odwetem. Innymi słowy: umywał ręce. Niemniej jednak jest opis jednego przypadku, gdy ana-ana niefrasobliwie zaniechał tego zabezpieczenia. Jego śmierć także była gwałtowna, poprzedzona utratą tchu i toczeniem piany z ust.
Istnieją przekazy, że modlitwa śmierci skuteczna była jedynie względem rdzennych Hawajczyków. I to skuteczna do tego stopnia, że nawet gdy ofiara znalazła się w szpitalu, i lekarze robili co mogli, nie było dla niej ratunku. Natomiast na białych przybyszach nie wywierała pożądanego skutku. Dość dobrze znany jest przypadek pewnego zamożnego Anglika, który w połowie XIX wieku osiedlił się w Honolulu i tam uwiódł piękną Hawajkę. Romans rozwijał się w najlepsze, rodzice pięknej panny liczyli na rychły ślub, jednak Anglikowi panna się znudziła, więc ją zostawił. Matka panny, żeby pomścić krzywdę córki, wykupiła u ana-any modlitwę śmierci, ale Anglik nie dostał nawet kataru.
Huna wywodzi się ze starożytnego Egiptu, który upadł 2300 lat temu, natomiast ostatni kahuni wymarli pod koniec XIX wieku, czyli (w historycznym ujęciu) całkiem niedawno. Powodem była działalność misjonarska, wskutek której kahuni zostali wyjęci spod prawa, w związku z czym zaprzestali szkolenia następców. Tym sposobem wiedza licząca sobie tysiące lat została bezpowrotnie utracona dla ludzkości. Jednakże nie wszystka, a jedynie ta dotycząca rytuałów i zaklęć magicznych. Może to i dobrze?
Duchy znane są ludzkości od niepamiętnych czasów. Można powiedzieć, że są nieodłącznie związane z nami. Dla naszych przodków istnienie duchów było tak oczywiste, jak powietrze, którym oddychali. Członkowie żyjących obecnie plemion nieskażonych cywilizacją, pytani o duchy, dziwią się, jak można pytać o taką oczywistość. Dla tak zwanych ludzi cywilizowanych, cokolwiek to znaczy, duchów nigdy nie było i nie ma. Tylko naszym przodkom coś się zwidziało, ale my jesteśmy od nich mądrzejsi, toteż w duchy nie wierzymy, bo przecież nie wypada. W takiej atmosferze, żeby nie wyjść na wsiowego głupka, nikt się oficjalnie nie przyzna do spotkania z duchem, choćby nawet akurat siedział mu na nosie.
Co innego w rozmowach w zaufanym gronie. Poza etatowymi niedowiarkami, którzy nigdy do niczego się nie przyznają, nawet przed samym sobą, większość ludzi przyznaje, że widzieli „coś”, bądź doświadczyli „czegoś”. Niektórzy nawet wielokrotnie. Dla naszych przodków sprawa była oczywista – to był duch! My zaś będziemy szukać rozwiązań bardziej „naukowych” – może to było ufo, a może przybysze z innego wymiaru, albo jakieś zjawisko paranormalne. Ale duch to nie. Duchy przecież nie istnieją, bo w nie nie wierzymy. Jak było, tak było, ale owo wspomnienie wryło się w naszą pamięć tak trwale, że jeszcze naszym wnukom będziemy o nim opowiadać, zarzekając się, że z całą pewnością nie był to żaden duch, tylko musiało być coś innego. Koniec końców sami uwierzymy w bajkę, że duchy nie istnieją, więc nigdy nie spotkaliśmy żadnego ducha.
Autor: Józef Słonecki