Poniższy artykuł jest wstępem do przygotowywanej właśnie do druku książki: "Zdrowie na własne życzenie, suplement".
W tym suplemencie, czyli dodatku do „Zdrowia na własne życzenie”, opiszę bioenergoterapię oraz inne powiązane z nią sposoby oddziaływań na ludzki organizm poza pięcioma typowymi zmysłami – smaku, wzroku, słuchu, dotyku i węchu. Opisanie tej sfery wpływu na nasze zdrowie wydaje się być konieczne, jeśli niniejszy podręcznik zdrowia ma stanowić kompendium zdrowia, a taki właśnie cel przyświeca autorowi.
Nie jest moim zamiarem przekonanie niedowiarków do korzystania z tego – jakby nie było – dziwnego leczenia. Nie zamierzam też zniechęcać tych, którzy chętnie korzystają z usług bioenergoterapeutów. Moim zamiarem jest opisanie bioenergoterapii, czyli świadomego oddziaływania organizmu na organizm, w sposób zrozumiały dla każdego, bez względu na światopoglądy i wierzenia. Innymi słowy: spróbuję „odczarować” bioenergoterapię. W gruncie rzeczy nie ma w tym niczego niezwykłego, czego byśmy nie doświadczali na co dzień. Każdy z nas w towarzystwie jednych czuje się lepiej, zaś w towarzystwie innych gorzej, a bywają i tacy, w towarzystwie których czujemy się wręcz źle. Czyli że coś jest na rzeczy.
Nie ma to być instrukcja dla bioenergoterapeutów, chociaż i oni mogą z tej wiedzy skorzystać, także ci doświadczeni, uprawiający bioenergoterapię od wielu lat. Sporo na prezentowanej tutaj wiedzy mogą skorzystać także ludzie korzystający z usług bioenergoterapeutów. Jednak największe korzyści powinni odnieść ci, którzy dopiero zamierzają skorzystać z seansu bioenergoterapeutycznego, ponieważ – uzbrojeni w wiedzę – będą bardziej, ewentualnie w ogóle, podatni na oddziaływanie bioenergoterapeuty (później wyjaśnię, dlaczego). Nieocenioną korzyścią posiadania wiedzy jest także uodpornienie się na oszustów robiących wokół siebie dużo medialnego szumu i dobry interes na naiwniakach wierzących w ekspresowy, a nawet hurtowy cud uzdrowienia. Mając wiedzę, wiemy jak ma przebiegać prawdziwy seans energetyczny; że nie jest to pomachanie rękami, żeby delikwent coś odczuł, albo nie, i: – następny proszę! Bo w kolejce czekają kolejne naiwne owieczki do strzyżenia.
Niektórzy bioenergoterapeuci nastawiają się tylko i wyłącznie na zarabianie pieniędzy. By interes dobrze szedł, muszą mieć dużo, a najlepiej bardzo dużo pacjentów. Ale skąd ich wziąć? Trzeba się po prostu zareklamować, czyli zainwestować nieco pieniędzy po to, by usługi wydały się być więcej warte, niż w rzeczywistości są.
Najlepszym przykładem takiego bioenergoterapeuty-biznesmena jest Henryk Słodkowski (1953 - 2011), który był lekarzem, a potem został bioenergoterapeutą, więc jako bioenergoterapeuta dokonywał tych rzeczy, jakie dokonują bioenergoterapeuci. Jednak Henryk Słodkowski wyróżniał się spośród innych bioenergoterapeutów tym, że było o nim głośno w mediach. Oczywiście, że media nie nagłaśniają każdego przypadku wyleczenia przez bioenergoterapeutę (wiem coś o tym), toteż trzeba je jakoś „zachęcić”. Znamienne, że o Henryku Słodkowskim pisały zawsze te same osoby, w tych samych regionalnych gazetach. Tym sposobem Henryk Słodkowski spędzał do swojego gabinetu całe rzesze ludzi, najprawdopodobniej kilkaset osób miesięcznie. Nie może dziwić, że wśród nich znalazł się ktoś, kto doznał uzdrowienia. Bioenergoterapeuci dobrze wiedzą, że nie ma w tym niczego cudownego (ot, zwyczajna praktyka każdego bioenergoterapeuty), ale dziennikarze kolorystycznie opisujący ów przypadek zdawali się o tym nie wiedzieć, bowiem opisywali go jako coś absolutnie wyjątkowego – cud. W rzeczywistości jeden przypadek na kilkaset to niespełna procent. Żaden cud. Raczej marny wynik. Lepszymi efektami mogą się wykazać wszyscy bioenergoterapeuci, nawet początkujący, tyle że skromność i pokora nie pozwalają im się chełpić. Niemniej jednak publikacja prasowa cudu Słodkowskiego naganiała do jego gabinetu kolejnych kilkaset osób, z których któraś doznawała kolejnego cudu uzdrowienia, co skrzętnie odnotowali „zaprzyjaźnieni” dziennikarze. I tak się ten cudowny biznes kręcił.
Kiedyś pewna pani opisała mi przebieg seansu w gabinecie pana Słodkowskiego. Udała się do niego, ponieważ po ostatnim katarze pogorszył się jej słuch. Nie to, że ogłuchła, ale słyszała niewyraźnie. Pan Słodkowski siedział na krześle i, nie pytając o nic, jej kazał usiąść naprzeciwko, po czym rozpoczął... oglądać jej „aurę” oraz... stawiać diagnozę – osłabiona wątroba, niestrawności, przeciążone nerki, brak odporności, skłonność do osteoporozy, zaparcia, czyli wszystkie te dolegliwości, które można zdiagnozować większości i większości będą pasowały jak ulał. Kobieta aż rozdziawiła gębę, wyrażając niepomierne zdziwienie. Zdziwiła się bowiem, że żadna z tych chorób nie pasowała do niej. Pan Słodkowski odebrał to widać opacznie, ponieważ dołożył jeszcze paradontozę i nadciśnienie (miała akurat niskie ciśnienie).
Następnie terapeuta kazał pacjentce zamknąć oczy. Był to bodaj rutynowy element seansu u pana Słodkowskiego. Jest w ludzkiej psychice coś takiego, że jesteśmy ciekawi, toteż pacjentka nie zamknęła oczu całkowicie, tylko je zmrużyła. Tak bodaj postępowali wszyscy, a przynajmniej większość pacjentów Henryka Słodkowskiego. Przez zmrużone oczy pacjentka obserwowała poczynania terapeuty, który rękoma wykonał jakiś dziwny, gwałtowny taniec i... to wszystko – koniec seansu.
– Ale, panie doktorze, ja tu przyszłam, bo nie słyszę – powiedziała pacjentka. W rzeczywistości miała tylko przytłumiony słuch po przebytym katarze, ale nie miała sposobności o tym powiedzieć. Teraz, gdy seans dobiegł końca, próbowała o tym powiedzieć licząc, że doktor dopyta, co tak naprawdę jej dolega. Dlatego powiedziała, że nie słyszy.
– A teraz pani słyszy? – cicho zapytał pan Słodkowski.
– No... teraz słyszę, ale...
– To doskonale! – nie dał jej dokończyć. – Doskonale! – powtórzył, wstał z krzesła, podszedł do drzwi i uprzejmym gestem zaprosił pacjentkę do wyjścia. Gdy znaleźli się w poczekalni, pan Słodkowski wykrzyknął triumfująco:
– Ta pani po seansie odzyskała słuch!
Spytałem tej pani, dlaczego tego nie zdementowała, dlaczego dała świadectwo nieprawdzie. Wyjaśniła, że nie była w stanie. Ludzie oczekujący na seans popatrzyli na nią z taką nadzieją w oczach, że nie mogła, a nawet nie chciała ich rozczarować. Henryk Słodkowski dołączył kolejny cud do swojej kolekcji.
Ewidentnym wypaczeniem bioenergoterapii są seanse grupowe, w których nie bierze się pod uwagę człowieka jako podmiotu oddziaływania bioenergoterapeutycznego, a jedynie hurtowy przekaz bioenergii jak popadnie. Efekty tego typu seansów, choć niewątpliwie są, są nader wątpliwe. Zgrabnie kwestię tę podsumował Stefan Abramowski* w książce „Dotknięcie – droga do biomasażu”**, w której cały rozdział poświęca działalności Stanisława Nardellego***. Oto najistotniejszy fragment tego rozdziału:
"Najbardziej kontrowersyjnym punktem oddziaływania grupowego jest procentowa liczba wyleczeń. Każdy bioenergoterapeuta podaje inne liczby. Harris, Fellman z Poznania, Janina Zawadzka z Gdyni – każda z tych osób podaje inny procent wyleczonych. W książce Stanisława Nardellego**** inne liczby wymieniają lekarze (25% – str. 212), a inne sam autor.
Moim zdaniem, jest tylko jeden sposób na uwiarygodnienie oddziaływania zbiorowego. Aby go zrealizować, trzeba by postawić sobie trochę mniej ambitne zadanie niż wyleczenie całej Polski. Jeśli eksperymenty grupowe rozpoczął Stanisław Nardelli od Opola, to ja na jego miejscu postawiłbym sobie skromne zadanie wyleczenia chorych mieszkających w Opolu. Jeśli miasto to liczyło w 1975 roku 96.820 mieszkańców, to w okresie działalności Stanisława Nardellego niewiele więcej niż sto tysięcy. Ilu z nich może tak naprawdę chorować? Mimo że statystyczny Polak odwiedza lekarza 8 razy w ciągu roku, procent naprawdę chorych nie może być zbyt wielki, bo inaczej puste byłyby szkoły, biura i fabryki.
Autor wspomina o dwunastu spotkaniach zbiorowych, które przeprowadził. W każdym z nich uczestniczyło od tysiąca do kilkunastu tysięcy osób. Iloraz zamknąłby się więc cyfrą około miliona osób. Każdy chory miałby więc szansę spotkać się z uzdrawiaczem kilkunastokrotnie. Za każdym razem byłoby około 25% osób odnotowujących wyraźną poprawę w swoim zdrowiu. Nie trzeba więcej! Już po roku, dwóch latach takiej działalności łatwo sobie wyobrazić, co by się w Opolu działo. Szpitale, w których mieszkańców Opola byłoby kilka zaledwie procent. Byliby to ludzie z daleko posunięta demencją starczą, i innymi zupełnie nieuleczalnymi chorobami, którym bioenergoterapia nie mogłaby dać rady. Ogromny zaś procent chorych przyjmowałyby szpitale spoza województwa. W przychodniach województwa opolskiego zaś panowałby właściwie pustki. Lekarze, mając po pół godziny czasu na jednego pacjenta, albo i więcej, mogliby zademonstrować w pełni swój kunszt medyczny i leczyliby pacjentów o wiele skuteczniej niż teraz – a więc powstałoby coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. Połowa lekarzy wyemigrowałaby z województwa, nie mając kogo leczyć. Lekarzom pozostałym w Opolu można by za zaoszczędzone pieniądze i sprowadzić z zagranicy najnowszą aparaturę diagnostyczną, niedostępne na rynku leki i fachową lekturę. Dzięki temu wszyscy, a nie tylko niektórzy najzdolniejsi, osiągnęliby światowy poziom w swoich specjalizacjach i tu właśnie zjeżdżaliby na konsultacje i praktyki lekarze z innych województw. Osiągając standard bogatych społeczeństw zachodnich, mogliby wreszcie lekarze pomyśleć o rozwoju swojego psychicznego wnętrza. Niektórzy zabraliby się za malarstwo, inni za poezje, tkactwo artystyczne, turystykę, bardziej zaś wyrafinowani w gustach zaczęliby studiować sanskryt lub narzecza Indian z Górnej Amazonii. I wtedy dopiero nie byłby już cienia wątpliwości, że bioterapia grupowa jest skuteczna, i że popieranie jej leży w interesie wszystkich. Z odcieniem melancholii można powiedzieć, że stawiając sobie zbyt trudne zadanie – wyleczenia całej Polski zamiast jednego województwa – rozmienił Stanisław Nardelli swoją energię na drobne.”
W tym właśnie rzecz, że działanie na jakąś skalę powinno dać efekty na takąż skalę, toteż uzdrawianie, bo tak się ten proceder nazywa, powinno zaskutkować uzdrowionymi, czyli zdrowymi, to zaś powinno przełożyć się bezpośrednio na ilość wykupywanych leków. Jeśli zatem chcemy ocenić skuteczność słynnego uzdrowiciela uzdrawiającego hurtem, na wielkich spędach bądź przez telewizję, to przyjrzyjmy się, czy w ślad za rzekomą skutecznością owych uzdrowień zamykane są apteki. Jeśli są, to w porządku.
* Stefan Abramowski (1937 - 2010) – bioenergoterapeuta klasyczny, przyjmujący pacjentów na indywidualnych seansach.
** Stefan Abramowski, „Dotknięcie – droga do biomasażu”, Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych, Warszawa 1990
*** Stanisław Nardelli (1928 - 1985) na przełomie lat 70. i 80. XX wieku zasłynął ze zbiorowych zabiegów bioenergetycznych na masową skalę, podczas których słabł i odwoziło go pogotowie.
**** Stanisław Nardelli, „W kręgu biopola”, Krajowa Agencja Wydawnicza, Katowice 1986
Niejeden mi powie, że coś w tym jest, ponieważ sam doświadczył cudu uzdrowienia. To prawda, ale pytanie brzmi: czy teraz jest zdrowy? Odpowiedź zawsze jest taka sama: nie – nadal choruje, ale jednak na coś innego. W tym właśnie rzecz, że bioenergoterapia, jaka by ona nie była, nie uzdrawia. Tutaj ewidentnie bierze się skutek za przyczynę – że przyczyną chorób są zaburzenia w polu energetycznym organizmu. Tymczasem jest akurat odwrotnie, gdyż zaburzenia energetyczne są objawem utraty homeostazy, co przekłada się na harmonię energetyczną.
Od pradawna wiadomo, że w zdrowym ciele zdrowy duch, zaś w chorym chory. Inaczej być nie może. Skądinąd wiadomo, że objawy chorobowe tak naprawdę nie są chorobą, a jedynie lampką sygnalizującą, że system kontrolujący wykrył jakaś awarię, i że odpowiednie mechanizmy są właśnie w trakcie usuwania tej awarii. Somatyczne lampki kontrolne to rozmaite bóle, wysypki, stany zapalne, aż do wielkiej lampy sygnalizującej katastrofę – raka. Analogicznie do somatycznych, także zaburzenia energetyczne są jedynie objawami, a nie przyczyną chorób. Co się stanie, gdy zlikwidujemy którąś lampkę kontrolną, czyli zwalczymy objaw jakiejś choroby? Zapali się druga, trzecia, dziesiąta, i tak do końca życia – jedni będą cię leczyć, drudzy uzdrawiać.
Kiedyś pewna dziennikarka opowiedziała mi historię, która zmieniła moje postrzeganie bioenergoterapii. Otóż pracowała ona w znanym katowickim dzienniku, w którym jedna strona poświęcona była zdrowiu. Nazywała się „Kącik zdrowia”, czy coś takiego, w każdym razie prezentowane tam treści miały duży wpływ na poczytność gazety, toteż była ona oczkiem w głowie naczelnego.
Któregoś razu redaktorka prowadząca stronę o zdrowiu zachorowała, a naczelny zastępstwo powierzył mojej rozmówczyni. Jako młoda i ambitna zauważyła, że gospodyni „Kącika zdrowia” temat zdrowia traktuje raczej pobieżnie, bez głębszych analiz. W jednym z poprzednich numerów „Kącik zdrowia” opisywał seans zbiorowy, który miał miejsce w katowickim Spodku. Szczególną sensację wywołał przypadek kobiety, którą przyniesiono na noszach, a wyszła o własnych siłach. Zapewne czytelników zainteresują dalsze losy tej pani – pomyślała moja rozmówczyni. Wzięła więc służbowy samochód, fotografa i pojechali do cudownie uzdrowionej.
Na miejscu okazało się, że kobieta jest umierająca. Jak do tego doszło? – zaczęli rozpytywać rodzinę. Okazało się, że kobieta po powrocie z seansu uzdrawiającego czuła się bardzo dobrze. Była radosna, uśmiechnięta i szczęśliwa. W takim nastroju poszła spać, ale rano już nie wstała z łóżka. Opadły ją wszystkie siły, a niedługo potem przestała reagować na bodźce, więc wywiad z nią jest niemożliwy. Jedynie fotograf nie pojechał na próżno, ponieważ zrobił kilka zdjęć.
Dziennikarka opisała tę historię, ale do publikacji nie doszło. Naczelny wezwał ją do siebie i zbeształ: – Kącik zdrowia ma dawać nadzieję na zdrowie – stwierdził – i nie ma w nim miejsca dla chorych, tym bardziej dogorywających.
Jak do tego mogło dojść? – spytacie. Nie wiem, mogę jedynie spekulować. Zapewne fundamentalną rolę odegrały tutaj trzy czynniki: energetyczne oddziaływanie uzdrowiciela i zgromadzonych ludzi oraz efekt placebo. Synergia tych czynników spowodowała wykrzesanie z organizmu chorej resztek sił, których już nie można było zregenerować, więc musiało się skończyć, jak się skończyło.
Długo nad tym myślałem, a fakty, które docierały do mnie, naprowadzały mnie na odkrycie prawdy nader oczywistej: nie można wyleczyć żadnej choroby. Rodzaje lekarstw i metod nie mają znaczenia. Warunkiem sine qua non wyzdrowienia jest usunięcie przyczyny choroby. Wszystko inne to zwyczajna hochsztaplerka, mająca na celu wyłudzenie pieniędzy od oczekujących cudów. Bioenergoterapia nie jest tu żadnym wyjątkiem.
Autor: Józef Słonecki