Nader często słyszę argument, że wiele dzieci przychodzi na świat wskutek przypadku, a więc w sposób niezaplanowany, w związku z czym niefortunni rodzice nie mogą zawczasu doprowadzić swoich organizmów do stanu dającego szanse spłodzonemu dziecku na godziwe życie, bez wad genetycznych czy obciążenia już u zarania predyspozycjami do chorób. Ten argument jest tyle logiczny, co pokrętny. Wszak zdrowie potrzebne jest nie tylko do płodzenia. Dbać o własne zdrowie powinien każdy na co dzień, bo jest ku temu wiele powodów – żeby być zdrowym dla własnej wygody (bo fajnie jest być zdrowym), żeby nie być obciążeniem dla innych (bo inni mają lepsze pomysły na życie, niż poświęcić je choremu niedojdzie, co to mu w porę o własne zdrowie nie chciało się zadbać), żeby nie stracić pracy (bo żadnemu pracodawcy nie jest potrzebny chorowity niedorajda), żeby nie wydawać pieniędzy na lekarzy i lekarstwa (bo to wydatki niedorzeczne, dające korzyści jedynie lekarzom i aptekarzom).
Z całą pewnością powodów, dla których warto być zdrowym, jest dużo więcej, ale akurat tutaj chciałbym skupić się na jednym, mianowicie odpowiedzialności przyszłych rodziców za materiał genetyczny, który przekazują potomkowi, i od którego zależeć będzie jego przyszłe życie. Całe życie - od narodzin do śmierci. Do kogo będzie mieć pretensje, jeśli zostanie skazany na życie chorowitka, co to nie dość, że nie potrafi utrzymać pracy, ze względu na kiepskie zdrowie, to jeszcze musi wydawać kupę forsy na leki? W warunkach naturalnych taki osobnik niechybnie by zginął, natomiast z punktu widzenia farmaceutyczno-medycznego kartelu jeden osobnik nie ma większego znaczenia, ale cała rzesza takich osobników to istna żyła złota, bo co może być lepszego dla zwiększenia zysków niż dozgonni nabywcy leków i usług medycznych? Dlatego medycyna robi wszystko, żeby nie tylko podtrzymać to liche życie, ale żeby płodziło ono kolejne. Jest to eugenika XXI wieku, zaś wyselekcjonowany tą metodą nowy gatunek ludzki to Homo patiens.
Tutaj rodzi się nader oczywiste pytanie: – Do kogo będzie miało pretensje twoje dziecko, które niefrasobliwie skazałeś na życie od lekarza do lekarza? Zapewne się domyślasz, choć wolałbyś tego nie wiedzieć – do rodziców. I będzie mieć całkowitą rację!
Skoro to czytasz, to masz Czytelniku zarówno szczęście, jak i pecha. Szczęście, bo oto dysponujesz już wiedzą, na podstawie której możesz zadbać o swoje zdrowie, między innymi po to, by – jeśli zajdzie potrzeba – przekazać potomkowi solidny materiał genetyczny, zaś pecha masz dlatego, że od teraz nie masz już owego wygodnego wykrętu – nie wiedziałem. Już wiesz, więc nie możesz rżnąć głupa, czyli że skończyło się dla Ciebie wygodne życie w błogiej nieświadomości. Taka, niestety, jest cena poznania prawdy, która – co tu dożo gadać – bywa nie tylko niewygodna, ale wręcz wredna, zwłaszcza gdy okazuje się obrazoburcza.
Z grubsza rzecz ujmując, ludzie dzielą się na dwie grupy – jedni o zdrowie nie dbają w ogóle, drudzy zaś dbają o nie według oficjalnych zaleceń medycznych, ewentualnie alternatywnych modnych głupawek... też medycznych, tylko że lansowanych przez tak zwaną medycynę alternatywną. Prawda jest taka, że obie grupy tak samo rujnują sobie zdrowie i tak naprawdę nie wiadomo, która bardziej.
Szkopuł w tym, że medycyna, jaka by ona nie była, zawsze skupia się na chorobach, nie zaś na zdrowiu. Różnią się tylko leki, bowiem jedne są chemiczne, drugie zaś mają pochodzenie naturalne, niemniej jednak leki to leki – wszystkie służą jednemu: leczeniu.
Drugie, co odróżnia oficjalną medycynę od alternatywnych, to metody rzekomego dbania o zdrowie, a w istocie leczenia – w pierwszym wypadku są to procedury medyczne, w drugim zaś jakieś dziwne terapie – jedne liczące sobie tysiące lat, rodem z krajów orientalnych, drugie całkiem świeżutkie, tylko że... ukryte, a więc na pewno skuteczne.
Tutaj obowiązuje uniwersalna zasada – każdy pacjent zasługuje na swoje choroby. Jeśli zatem ktoś chce dbać o zdrowie metodami medycznymi, to musi chorować! Inaczej być nie może!
Ja jestem jedynym autorem w Polsce, a niewykluczone, że w świecie, piszącym o zdrowiu. Według mnie, a wszystko wskazuje na to, że obiektywnie, zdrowie jest najlepszym, a w zasadzie jedynym lekarstwem na wszystkie choroby. Jedynie bowiem ono – zdrowie – może nie tylko zapobiec chorobie, ale nade wszystko wyprzeć z organizmu choroby, które już się w nim tlą. W świetle tych faktów skupianie się na chorobach jest korzystne tylko i wyłącznie z punktu widzenia medyków, naturopatów i producentów leków, niekiedy, dla niepoznaki, zwanych suplementami.
Niemedyczny, nierzadko wręcz antymedyczny aspekt zdrowia opisałem w czterotomowej książce „Zdrowie na własne życzenie”, która, jak łatwo się domyślić, stanowi fundament omawianych tutaj zaleceń, zarówno dla rodziców, jak i ich potomstwa.
Solidny materiał genetyczny mogą swemu potomstwu przekazać jedynie rodzice zdrowi. Jest to fakt tak oczywisty, że jakikolwiek komentarz byłyby tu nie na miejscu. Szkopuł w tym, że nie ma solidnej definicji zdrowia, więc pod tym pojęciem każdy rozumie, co chce. Najlepszym dowodem jest definicja autorstwa organizacji zajmującej się przede wszystkim chorobami, dla niepoznaki zwanej Światową Organizacją Zdrowia, która brzmi: „Zdrowie to nie tylko całkowity brak choroby, czy kalectwa, ale także stan pełnego, fizycznego, umysłowego i społecznego dobrostanu (dobrego samopoczucia).” Należy wnosić, że dla tej organizacji każda choroba to utrata zdrowia, a więc także choroby eliminujące z organizmu komórki zdefektowane, czyli z uszkodzonym kodem genetycznym, Światowa Organizacja Zdrowia każe postrzegać jako... utratę zdrowia. Jest to jakże ewidentny przykład indoktrynacji mającej na celu kształtowanie Homo patiens, tj. bezmyślnych nabywców leków i usług medycznych od narodzin do śmierci na jedną z modnych obecnie chorób – zawał ewentualnie raka. Jak widzimy, pułapki czyhają na każdym kroku, toteż bez wiedzy o zdrowiu spisanej w „Zdrowiu na własne życzenie” zdrowym być nie sposób. Nie ma takiej opcji.
Autor: Józef Słonecki