Od dzieciństwa wpaja się społeczeństwu, że sport to zdrowie, co należy rozumieć, że uprawiając sport osiągamy zdrowie. Tymczasem jest akurat odwrotnie – trzeba być zdrowym, żeby uprawiać sport. No, spróbujcie choremu kazać uprawiać sport. Wyzdrowieje? Prędzej rozchoruje się na całego.
Wokół sportu narosło wiele mitów. Nie są one szkodliwe, o ile nie traktuje się ich poważnie, a z tym rozmaicie bywa. I tak na przykład popularny mit mówi, że współczesny człowiek powinien uprawiać sport, żeby spalać nadmiar energii, którą zjada w postaci pustych kalorii. Pytanie brzmi: po co zjadać nadmiar pustych kalorii? Czyżby po to, żeby mieć co spalać? To oficjalna propaganda każe ludziom zjadać puste kalorie – produkty mączne, musli zalane mlekiem UHT, jajka tylko raz, góra dwa razy w tygodniu, a na co dzień chude piersi z kurczaka i ryby smażone na margarynie, i w ogóle wszystko lekkostrawne, beztłuszczowe, czyli właśnie puste kalorie, które organizm odkłada w tkance tłuszczowej jako zbędny balast. Zamiast powiedzieć ludziom, żeby jedli codziennie jajka na śniadanie, usmażone na boczku, najlepiej tłustym, świeżo wytopionym smalcu bądź na maśle, na obiad zaś jedli mięso wagowo zrównoważone surówką, z symbolicznym dodatkiem wypełniaczy, każe im się zajadać wypełniaczami, a nadmiar pustych kalorii każe się spalać katowaniem organizmu, zwanym sportem.
Kolejny sportowy mit, tyle śmieszny co szkodliwy, to rzekome wzmożone wydalanie z potem toksyn, które ma mieć miejsce podczas intensywnego wysiłku fizycznego. Faktem jest, iż rzeczywiście pot osoby uprawiającej sport jest wręcz śmierdzący od zawartości toksyn, tylko że jest to efekt nadmiernej ilości produktów przemiany materii, powstających podczas wzmożonego wyzwalania energii spowodowanego nadmiernym wysiłkiem fizycznym. Czyli że bilans wychodzi na zero – tyle samo toksyn zostaje wydalonych, ile zostaje wygenerowanych. Tym niemniej uprawiający sport są przekonani, że ma on wpływ na toksyny zalegające w organizmie, ponieważ zaprzestanie uprawiania sportu pogarsza ich samopoczucie. Nie można temu zaprzeczyć, tyle tylko, że nie ma to związku z wydalaniem toksyn, a jedynie ich mieszaniem. Podobnie jak mieszanie kawy zapobiega osiadaniu fusów, tak praca mięśni porusza węzły chłonne przyśpieszając krążenie płynów ustrojowych i w konsekwencji zapobiegając osiadaniu toksyn. Nie znaczy to bynajmniej, że ich nie ma. One są, tyle tylko że nie odkładają się w formie toksycznych złogów, lecz krążą w płynach ustrojowych.
Często powtarzany jest mit, według którego nasi przodkowie musieli ciągle ćwiczyć, goniąc za zwierzyną albo uciekając przed drapieżnikami. Nie mówią jednak, o jakie drapieżniki chodzi, bo raczej nie o te, które potrafią dogonić zająca, sarnę, a nawet antylopę. Pozostaje jedynie niedźwiedź, przed którym człowiek może uciec, wspinając się na drzewo. Podobno, chociaż skądinąd wiadomo, że niedźwiedzie także potrafią wspinać się na drzewa, ale, niech tam – niedźwiedzia można odpuścić. Jeśli komuś wydaje się, że cienki ten argument z uciekaniem przed drapieżnikiem, to taki on właśnie jest. Nasi przodkowie nie uciekali przed drapieżnikami, tylko je zabijali, albo sami ginęli, ale w walce, bynajmniej nie jako bezbronne ofiary, lecz uzbrojeni groźni przeciwnicy. Z pogonią za zwierzyną jest tak samo. Oprócz żółwia, niewiele jest zwierząt, które by człowiek potrafił dogonić. Prędzej umarłby z głodu, niżby dogonił sarnę albo choćby zająca. No, może przy odrobinie samozaparcia dogoniłby dzika, nie wiadomo tylko, kto wtedy byłby myśliwym, a kto ofiarą. Człowiek pierwotny nie był taki głupi, jak chcemy mu to wmówić. Potrafił przetrwać w dzikiej puszczy. Kto ze współczesnych to potrafi? Człowiek pierwotny nie trwonił czasu i energii na bezsensowne uganianie się za zwierzyną, lecz się na nią zasadzał, czyli usadawiał się w pobliżu ścieżki, którą zwierzyna wydeptała zmierzając na żerowisko bądź do wodopoju, i... zastygał w bezruchu. Czekał, aż w pobliżu pojawi się zwierz. Wówczas wypuszczał w jego kierunku strzałę z łuku, bądź godził go dzidą. Niewiele tracił przy tym energii.
Trzeba to powiedzieć jasno i dobitnie: sport w naturze nie występuje. Owszem, młode zwierząt, podobnie jak młode ludzi, są ruchliwe i skore do zabawy, ale szybko z tego wyrastają, natomiast dorosłe osobniki oszczędzają energię. Lew nie trenuje biegów po to, by mógł dogonić antylopę. Jeśli jest głodny, puszcza się w pogoń, ale gdy dopadnie ofiarę i naje się do syta, najchętniej wałkoni się. To samo koń – sam nie zaprzęga się do woza, bo mu się znudziło stanie w stajni. W naturze nic takiego nie występuje.
W ogóle warto podpatrywać naturę, by wzorować się niej. Dziś już mało kto to potrafi. Weźmy na przykład gimnastykę. Czy zwierzęta ją uprawiają? Ależ tak. Na przykład śpiący kot co jakiś czas budzi się, przeciąga, czasami robi kilka kroków, a potem znowu się kładzie. Czemu to robi? Ponieważ skądsiś wie, że co jakiś czas należy, jak to mówią, rozprostować kości, czyli przeciągnąć wszystkie mięśnie i stawy w pełnym zakresie po to, żeby zapobiec zmianom zastoinowym, zwanym zwyrodnieniami. I to jest właśnie istota gimnastyki – przeciągnięcie wszystkich mięśni i stawów w pełnym zakresie. Nie potrzeba do tego zestawu wymyślnych ćwiczeń. Te proste i naturalne ćwiczenia powinno się wykonywać nie raz na jakiś czas, lecz systematycznie. Jak często? Praktyka wykazuje, że co 45 minut. Nie da się naćwiczyć na cały dzień poranną gimnastyką, czy na cały tydzień pod dyktando instruktora fitness.
Nie jest ważne, czy siedzimy przed komputerem, gnuśniejemy na fotelu przed telewizorem, siedzimy godzinami za kierownicą, czy też pracujemy fizycznie. Wykonujący pracę fizyczną nie przeciąga mięśni i stawów w pełnym zakresie. Zakres jego ruchów jest ograniczony do minimum niezbędnego do wykonania pracy, toteż jeśli ktoś twierdzi, że pracujący fizycznie nie potrzebują gimnastyki, mija się z prawdą.
Długotrwałe przebywanie w jednej pozycji powoduje osadzanie się toksyn krążących w płynach ustrojowych, podobnie jak osadzają się fusy w niemieszanej kawie. Szczególnie widać to po porannym zdrętwieniu, spowodowanym długotrwałym przebywaniem w tej samej pozycji podczas snu. Dlatego szczególny nacisk kładzie się na gimnastykę poranną, niemniej jednak gimnastyka w ciągu dnia jest tak samo ważna.
Odpowiedź brzmi: tak – sport jest potrzebny, ale nie wszystkim. Można nawet powiedzieć, że wyjątkom, tj. osobom o szczególnych predyspozycjach. Jeśli ktoś potrzebuje wygrywać, czy to z samym sobą, czy przeciwnikami – jemu sport jest potrzebny. Jeśli czyjś temperament wymaga fizycznego wyładowania się, bo inaczej nie wie co z sobą zrobić – jemu sport jest potrzebny. A nade wszystko, jeśli komuś uprawianie sportu sprawia przyjemność – jemu sport jest potrzebny. Pozostałej większości nadmierny wysiłek fizyczny, czym w istocie jest sport, jest niepotrzebny.
Poza tym, że sport, zwłaszcza kontaktowy, naraża uprawiających go na kontuzje, jako takiego zagrożenia uprawianie sportu ze sobą nie niesie. Co innego zmuszanie do sportu tych, którzy nie mają do niego ani predyspozycji, ani pociągu, a których jest większość. Oni tak czy siak nie będą go uprawiać, ale będą mieli do siebie o to pretensje, iż chorują dlatego, że nie uprawiają sportu, bo tak im wmawia propaganda. To jest bardzo szkodliwe.
Nie chodzi o to, żeby umiarkowana aktywność fizyczna miała być zalecana tym, którzy nie uprawiają sportu, jako jego substytut. Gra w kometkę, spacer, jazda na rowerze, w zimie narty bądź sanki, czyli wszystkie czynności na wolnym powietrzu, które sprawiają nam przyjemność i mają na nas wpływ relaksujący – to jest zalecana forma spędzania wolnego czasu. Jeśli ów aktywny wypoczynek ma być zamiennikiem czegokolwiek, to bynajmniej nie sportu. To zamiennik bezmyślnego wpatrywania się w ekran telewizora, gdy jedyną formą ruchu jest przerzucanie kanałów.
Bywają przypadki, gdy nadmierna aktywność fizyczna potrafi zaszkodzić. Na pierwszym miejscu należy wymienić tutaj przymus, jakim jest zarobkowa ciężka praca fizyczna bądź wyczerpujący trening sportowca wyczynowego, co jest nader oczywiste i nie wymaga uzasadnienia, niemniej jednak każda nadmierna aktywność fizyczna może okazać się szkodliwa, również ta wykonywana bez przymusu, a nawet dla przyjemności. Szkopuł w tym, że ludzie nie potrafią wychwycić owego progu, po przekroczeniu którego każda aktywność fizyczna już tylko i wyłącznie szkodzi.
Posłużmy się jakimś eksperymentem, najlepiej myślowym, bowiem jego istotą jest świadome szkodzenie sobie. Niech to będzie na przykład kiwanie palcem. Na początku to nic takiego – zwyczajne kiwanie palcem. Nie sprawia nam przyjemności, ale też specjalnie nieprzyjemne nie jest, przynajmniej na początku, lecz już po pięciu minutach palec omdlewa, po dziesięciu puchnie, po piętnastu drętwieje, a po dwudziestu każdy ruch sprawia ból. Mimo to, nie bacząc na ból, palec nadal nadaje się do kiwania, jeśli mamy taką wolę, podyktowaną potrzebą. Ale nie łapcie mnie za słowo, gdyż moja wiedza praktyczna jest w tym przypadku iście niekompletna, a to dlatego, że po minucie odechciało mi się kiwać palcem, toteż wnioski końcowe wysnułem z eksperymentu myślowego. Niemniej jednak nie ulega wątpliwości, że gdyby zaistniała taka konieczność, gdyby od tego zależało moje życie, albo w ogóle coś by zależało, to potrafiłbym kiwać tym palcem bardzo długo, ale jak długo, tego nie wiem. Sądzę, że to by zależało od motywacji. I tutaj rodzi się pytanie: jak to jest możliwe, że jesteśmy w stanie podtrzymać wzmożoną aktywność fizyczną niejako ponad ludzkie siły?
Jesteśmy tak skonstruowani, że potrafimy znacznie przekroczyć wydolność mięśni. Tę umiejętność dziedziczymy po przodkach, którym niejednokrotnie ratowała ona życie w sytuacjach ekstremalnych, wymagających kontynuowania walki bądź ucieczki także wówczas, gdy deficyt tlenu dostarczanego do mięśni nie pozwala na kompletne spalenie glukozy, więc komórki mięśni przechodzą na oddychanie beztlenowe, zaciągając przy tym dług tlenowy.
Podczas intensywnego wysiłku mięśnie uzyskują energię głównie z glukozy, która jest dostarczana na bieżąco z krwiobiegu. W procesie wyzwalania energii glukoza jest spalana dwuetapowo. W pierwszym etapie reakcji glukozy z tlenem zostaje wyzwolona energia, ale pozostaje przejściowy produkt uboczny tego procesu – kwas mlekowy, który natychmiast jest przekształcany do kwasu cytrynowego, ten zaś jest spalany, czyli wchodzi w reakcję z tlenem, wskutek czego zostaje przemieniony na łatwe do wydalenia dwutlenek węgla i wodę, czyli ostateczny produkt przemiany materii.
Tlen nie jest rozpuszczony w osoczu krwi, jak glukoza, lecz jest przenoszony przez krwinki czerwone, a to znaczy, że podaż tlenu do komórek jest uzależniona od liczby czerwonych krwinek, która jest niewyobrażalnie duża, ale jednak ograniczona. W tej sytuacji, przy zwiększonym zapotrzebowaniu na energię, nie zabraknie paliwa, jakim jest glukoza, ani niezbędnego do jej spalenia tlenu, ale zabraknie go do spalenia kwasu cytrynowego, skutkiem czego spalanie glukozy będzie niekompletne, gdyż pozostanie trudny do wydalenia kwas mlekowy.
Kwas mlekowy jako produkt przemiany energii przy niedostatecznej podąży tlenu jest wydalany z komórek do przestrzeni międzykomórkowej, skąd przez układ krwionośny będzie odprowadzany do wątroby, gdzie zostaje ponownie przetworzony do glukozy.
Po ustaniu zbyt intensywnego wysiłku fizycznego, wszystek kwas mlekowy zostaje usunięty z mięśni już po dwóch godzinach, natomiast skutki jego zalegania w tkance mięśniowej, jako bóle mięśni potocznie zwane zakwasami, odczuwamy znacznie później, bo dopiero po kilkunastu godzinach. Skąd to opóźnienie? Otóż bóle mięśni są spowodowane nie samym kwasem mlekowym, lecz poczynionym przezeń uszkodzeniem struktury tkanki mięśniowej. Organizm, swoim zwyczajem, stara się zregenerować uszkodzone mięśnie, wywołując niezbędny w tym procesie miejscowy stan zapalny, zaś jednym z jego typowych objawów jest właśnie ból.
Innym charakterystycznym objawem miejscowego stanu zapalnego jest pojawiający się w jego rejonie obrzęk. Znają go dobrze kulturyści usiłujący powiększyć swoje mięśnie w wyniku ich intensywnej eksploatacji. Na pozór może się wydawać, że wzrost masy mięśniowej to zmiany anatomiczne, jednak w rzeczywistości zmiany te są głównie patologiczne, będące objawem obrzęku mięśni, więc po zaprzestaniu katowania się... wszystko wraca do normy.
Ale nie o tym miałem pisać, lecz o przypadkach kuriozalnych, gdy aktywność fizyczna szkodzi także wówczas, gdy jest uprawiana... rekreacyjnie, a więc dla przyjemności. Właśnie przyjemność odgrywa tutaj kluczową rolę, przynajmniej teoretycznie. Ilu jest takich, którzy uprawiają sobie ogródki przydomowe, żeby mieć coś zdrowego do jedzenia, a przy okazji, jak to się mówi, rozruszać kości dla przyjemności. Jest to pożyteczna sprawa, ale... nie zawsze, bowiem niejeden narzeka po pracy w ogródku, rzekomo rekreacyjnej, że jest jak połamany. Bolą go plecy, ramiona, kolana – wszystko.
Jak to jest możliwe, że coś, co miało być przyjemnością i pójść na zdrowie, wywarło nań tak negatywny wpływ? Czyżby rzeczywiście praca w ogródku była szkodliwa dla zdrowia? Oczywiście, że nie, ale pracujący nagminnie popełniają ten sam błąd – przekraczają wydolność organizmu. Dlaczego? Bo trzeba to skończyć dzisiaj, bo jutro przyjdą znajomi, albo jutro trzeba pojechać całą rodziną do hipermarketu na zakupy, narobić konfitur, a w ogóle po co odkładać do jutra to, co można zrobić dzisiaj? Dzisiaj trzeba skończyć, a jutro odpocząć. Czujecie to? – skończyć pracę dla przyjemności... żeby potem odpocząć. Jak sobie wmówią, tak robią. Choćby padali na pysk, muszą skończyć to dzisiaj, i już!
Każda aktywność fizyczna zaczyna być szkodliwa od momentu, gdy przestaje sprawiać nam przyjemność, a więc staje się obowiązkiem. Kuriozalne, że ów obowiązek zazwyczaj narzucamy sobie sami. A czy to będą minuty, czy godziny, to różnica jest tylko taka, że raz mniejszą, a raz większą krzywdę sobie wyrządzimy. Niemniej jednak na zdrowie nam to wyjść nie może.
Autor: Józef Słonecki