Trzeba zacząć od tego, że nie ma czegoś takiego, jak choroby dziedziczne (nie mylić z genetycznymi). Dziedziczne, czyli odziedziczone po rodzicach, są predysponujące do chorób tradycje, głównie kulinarne, ale nie tylko. Dziecko z domu rodzinnego powinno nade wszystko wynieść poszanowanie dla własnego zdrowia jako skarbu nieocenionego, nader często jednak wynosi i przekazuje swoim dzieciom właśnie owe predyspozycje, nie powinno zatem dziwić, że w pewnych rodzinach z pokolenia na pokolenie powtarzają się te same choroby.
Powszechną obecnie chorobą dziedziczną, a faktycznie predyspozycjami do chorowania na te same choroby, na które chorują bądź chorowali rodzice i ich rodzice, jest pacjentyzm. Charakterystycznym symptomem tej choroby jest (niedorzeczne w gruncie rzeczy) przeświadczenie, że jedyną kompetentną osobą od zdrowia jest nie jego posiadacz, lecz ktoś zupełnie inny, obcy. Wprawdzie z nazwy jest rodzinny (mój rodzinny – tak o nim mówią pacjenci), w rzeczywistości jednak z rodziną nie ma on nic wspólnego, choćby dlatego, że można go zmienić na innego rodzinnego, co w przypadku członka rodziny byłoby niemożliwe. Aliści dla pacjenta jest on rodzinny, co świadczy o poważnej chorobie.
Dotknięci pacjentyzmem nawet nie czytają ulotek, z których mogliby się dowiedzieć, jakie skutki uboczne mają przepisywane im leki. – Ja się na tym nie znam, a jeśli rodzinny mi to przepisał, to muszę to brać – tłumaczą sobie tyle naiwnie, co wygodnie. No bo po co się ma na tym znać, skoro ma swojego rodzinnego?
Jako się rzekło, choroby dziedziczne to predyspozycje do chorób, które w pełnej krasie uwidaczniają się zwykle zbyt późno, żeby pójść po rozum do głowy i wziąć swoje zdrowie we własne ręce, bowiem pacjent albo już nie żyje, albo wiedzie żywot kaleki odnoszącego posłusznie ostatni grosz do apteki.
Jako gatunek jesteśmy ssakami, w konsekwencji czego rodzimy się oseskami, czyli że przewód pokarmowy noworodka nie jest przystosowany do trawienia pokarmu właściwego dla naszego gatunku. Tak jest u wszystkich ssaków, bez względu na to, czy są roślino-, czy mięsożerne, ich noworodkom za pokarm musi wystarczyć mleko matki, do trawienia którego ich przewód pokarmowy jest fizjologicznie przystosowany, przy czym jest gotowy do nauczenia się, tak: nauczenia się trawienia pokarmu właściwego dla jego gatunku.
Oseski z mleka matki przechodzą na pokarm rodziców. Nie od razu, tym niemniej pierwszym pokarmem poza mlekiem matki jest ten, którym się ona odżywia. Na początku są to niewielkie kąski, żeby przewód pokarmowy oseska zdołał przystosować się do właściwego dlań jedzenia. Tak się dzieje u wszystkich ssaków, za wyjątkiem człowieka, który ubzdurał sobie jakiś okres przejściowy – że niby noworodek powinien dostawać najpierw kaszkę. Tym sposobem przewód pokarmowy niemowlęcia otrzymuje fałszywą informację, w jakim kierunku ma się rozwijać. Jest to bodaj najpowszechniej występująca choroba dziedziczna.
Przez pierwsze 6 miesięcy niemowlęciu wystarcza mleko matki bądź mamki, a w ostateczności mleko modyfikowane, natomiast pierwszym pokarmem, z jakim się zetknie jego przewód pokarmowy, powinien być pokarm właściwy naszemu gatunkowi, czyli mięso. Półroczne niemowlę ma instynktowny odruch wkładanie do buzi wszystkiego, co mu trafi w rączki, więc dajemy mu plasterek szynki bądź polędwicy. Dziecko włoży go do buzi, pomamle i wypluje. Odruch plucia u niemowlęcia jest naturalny i nie należy z tego wnosić, że mięso mu nie smakuje. Nie o to wszak chodzi, żeby się dziecko nim najadło, tylko żeby jego przewód pokarmowy dostał sygnał, że czas już przygotować się do trawienia innego pokarmu niż mleko, z konkretną informacją, jaki ma to być pokarm.
W kolejnych miesiącach dziecko coraz chętniej będzie brało do buzi mięso, ale nie będzie go połykało, tylko wyssie zeń soki, toteż jego przewód pokarmowy nie będzie obciążony trudnym dlań do strawienia mięsem, lecz delikatnie stymulowany.
Autor: Józef Słonecki