Wszelkie stworzenia odżywiają się w sposób monotematyczny – jedno je wciąż to samo, inne zmienia rodzaj pożywienia sezonowo. Także ludzie od najdawniejszych czasów odżywiali się tak samo i byli zdrowi, jeśli, rzecz jasna, mieli co jeść. To było dobre dla ludzi, ale nie dla medycyny – aptek było tyle, co kot napłakał. W miastach powiatowych była jedna apteka, góra dwie, zaś w mniejszych miastach w ogóle nie było aptek.
Trzydzieści lat temu naukowcy z Instytutu Rockefellera wpadli na świetny pomysł – urozmaicić ludziom jedzenie. Wprowadzono więc nowy dział medycyny – dietetykę. Efekty dziś są aż nadto widoczne. A Hipokrates przestrzegał: Niech twoje pożywienie będzie dla ciebie lekarstwem, a twoje lekarstwo twoim pożywieniem.
Trzeba sobie zdać sprawę, że trawienie jest procesem energochłonnym. Po obfitym posiłku odczuwamy charakterystyczną dla stanu chorobowego słabość. Ktoś mógłby zapytać: – Jak to jest? Przecież jadłem takie zdrowe rzeczy, a tu taka słabość... – Ale nikt nie pyta, nie zastanawia się.
A zatem zastanówmy się, dlaczego obfity posiłek wywołuje osłabienie. Otóż w procesie trawienia najważniejszą rolę pełnią dwa organy: wątroba i trzustka. Wątroba, jak wiadomo, produkuje niezbędną do trawienia tłuszczów żółć. Produkuje ją w sposób ciągły, zaś nadmiar gromadzony jest w pęcherzyku żółciowym. Dlatego po posiłku wątroba nie zwiększa produkcji żółci, gdyż wystarczy użyć tej zgromadzonej w pęcherzyku żółciowym.
Zgoła inaczej rzecz ma się w przypadku trzustki, która produkuje specyficzne enzymy trawienne dla wszystkich substancji, które załadowaliśmy do naszego przewodu pokarmowego. Szkopuł w tym, że trzustka tych enzymów, a ściśle proenzymów, nie produkuje na zapas, jak wątroba, lecz na bieżąco, w zależności od tego, jakie substancje wymagające trawienia znalazły się w dwunastnicy. Jest z tym sporo zachodu, najpierw bowiem trzeba je rozpoznać, by potem wyprodukować specyficzne enzymy trawienne. Do złudzenia przypomina to funkcjonowanie systemu odpornościowego, który najpierw rozpoznaje antygen, a następnie produkuje specyficzne przeciwciała. Jeśli odżywiamy się monotematycznie, to trzustka produkuje tylko dobrze jej znane enzymy trawienne. Ładując do przewodu pokarmowego codziennie inne substancje, na dodatek jakieś egzotyczne wydziwnienia, zaprzęgamy trzustkę do nadmiernego wysiłku, co musi w końcu doprowadzić do jej niewydolności. Co wtedy pozostaje? Dieta wzmacniająca trzustkę, ewentualnie leki. Po to wszak są apteki.
Nie lepiej rzecz ma się w przypadku wątroby, do której trafiają coraz to nowe metabolity, pochodzące z przemiany materii dotychczas nieznanych jej substancji. Jest tylko kwestią czasu, by takim postępowaniem spowodować niewydolność tego ważnego organu. Co teraz? To już wiemy – dieta wzmacniająca wątrobę, ewentualnie leki, np. sylimarol.
W konsekwencji dochodzi do kuriozalnej sytuacji – ludzie unikają soli (bo rzekomo szkodliwa, choć przez ostatnie tysiąclecia nikomu nie zaszkodziła), ale posiłki szpikują jakimiś dziwacznymi przyprawami, bo zdrowe. Aż pieją z zachwytu, gdy na opakowaniu przeczytają, jaka zdrowa jest ta przyprawa: oczyszcza, poprawia trawienie, obniża cholesterol, poprawia kondycję, no – istny lek. Nie słodzą kawy ani herbaty normalnym cukrem, tylko jakimiś cudacznymi udziwnieniami, bo cukier szkodzi. Cholera wie jak, ale szkodzi, bo tak piszą. Za to zjadają góry cukru – płatków zbożowych, ziemniaków, chleba, klusek, makaronów, ryżu, owoców, miodu, bo na opakowaniu nie jest napisane, że to cukier.
Od takiego jedzenia zdrowy się pochoruje. Musi!
Żywność powinna być prosta – jak najmniej przetworzona i udziwniona, w miarę możności pochodząca od chłopa z najbliższej okolicy.
Autor: Józef Słonecki